Drugi krąg

Jest w stu procentach pewne, że Ruscy sfałszowali kopie zapisów VCR, bo widać to nie tylko po opublikowanych „stenogramach”, po różnicach między odczytami polskich ekspertów a ruskich „badaczy”, ale i po wielu nieistniejących rewelacjach, które ci ostatni na chama włożyli do scenariusza wydarzeń, by się na te rewelacje powoływać w „rekonstruowaniu przebiegu wypadku”. Co Ruscy wykasowali, co dokleili, co zmienili, a co zagłuszyli, można byłoby ustalić, gdyby Polska miała dostęp do oryginałów VCR, lecz na ich uzyskanie się nie zanosi, bo wtedy mogłoby się okazać, że rozmowa w kabinie załogi przebiegała zupełnie inaczej niż to pokazała ruska „praca kopalniano-odkrywkowa”. Przede wszystkim jednak, na co słusznie zwraca uwagę KaNo (http://fotoszop.salon24.pl/275...), ostatnie sekundy zapisu VCR są zwyczajnie wycięte – wszystko więc kończy się o wiele szybciej niż w rzeczywistości się skończyło. To wykasowanie przy wstępnym kopiowaniu słynnej „końcóweczki” J. Millera (http://freeyourmind.salon24.pl...) było dla Ruskich zabiegiem najłatwiejszym do zrobienia, skoro nagle ichniejszym „badaczom” okazało się, że taśma akurat w czarnej skrzynce polskiego tupolewa potrafi się cudownie pomnażać aż do długości 38 minut zapisu (http://www.naszdziennik.pl/ind...). Takie rzeczy są możliwe oczywiście tylko wtedy, gdy jakieś ważne dowody znajdą się w cudotwórczych rękach ruskich iluzjonistów, którzy wyjaśniają potem swoje magiczne sztuki prostym stwierdzeniem, że w rejestratorze była po prostu w „cieńsza taśma”. Szkoda w takim razie, że nie nagrał się na niej cały przelot tupolewa, choć, nie uprzedzajmy wydarzeń, bo przy następnych odczytaniach może się okazać, że taśma jest jeszcze cieńsza niż badacze wstępnie ustalili. Albo... że były nawet dwie taśmy.

Oczywiście, gdyby Polska była normalnym, a nie rekomunizowanym krajem, to sam fakt sfałszowania kopii zapisów VCR nakazywałby wszczęcie natychmiastowego śledztwa przeciwko tym instytucjom, które fałszują rzeczowe dowody ws. tragedii smoleńskiej, a w sytuacji nieprzekazania oryginałów VCR, zerwanie współpracy z ruskimi instytucjami, które najwyraźniej (co widać na kilometr) mataczą w sprawie. Faktów świadczących o ruskim mataczeniu jest zresztą dużo więcej, jak świetnie wiemy (wystarczy poczytać „polskie uwagi do raportu”), ale to zupełnie nie przeszkadza polskim instytucjom zajmującym się tragedią z 10 Kwietnia. Najwyraźniej więc wychodzą one z założenia, że nawet fałszowanie czy wprost niszczenie dowodów nie ma większego znaczenia, bo być może jest tak, jak wyraził się pewien gajowy. Gdyby w tychże instytucjach (polskich) pracowali ludzie mający choć odrobinę może niekoniecznie wielkiej odwagi, ale oleju w głowie, to (po nitce do kłębka) byliby w stanie dojść do prostej konkluzji, że skoro fałszowanych jest tak wiele dowodów, to należy śledztwo zwyczajnie zacząć od początku, biorąc w nawias wszystko to, co się ustaliło do tej pory. Wystarczyłoby za punkt wyjścia przyjąć nasuwające się i całkiem uzasadnione podejrzenie, że Ruscy zamontowali w VCR niestandardowe taśmy, pozwalające na manipulację po ich wyjęciu po zdarzeniu lotniczym.

 Jeśli tak się nie dzieje, że polskie instytucje nie zauważają ruskiego słonia w ruskiej menażerii, a nic na razie za takim „zwrotem w akcji” nie przemawia, szykowany jest wszak raport komisji Millera, który ma być, jak przestrzegał nas surowo wybitny specjalista min. Miller, jeszcze surowszy dla Polski (http://wiadomosci.wp.pl/kat,13...) (aniżeli „raport komisji Burdenki 2”) - to musimy się tym zająć my. Takie surowe zapewnienie trzeba brać na serio, gdyż zadęcie, z jakim surowy Miller te kwestie wypowiada, świadczy, iż ów minister surowe i nieziemskie moce ma najwyraźniej za sobą. O to, rzecz jasna, w całym badaniu tragedii smoleńskiej chodzi, by nareszcie znaleźć winowajcę „katastrofy”. Sprawa była bliska rozwiązania, bo wedle relacji niezawodnych polskojęzycznych i promoskiewskich mediów śp. gen. A. Błasik już osobiście siedział za sterami, potem tylko był nieproszonym gościem w kabinie załogi, ale i tak naciskał na pilotów, potem zaś znalazł się gdzieś w środku kadłuba i „nie reagował” na niebezpieczną sytuację (vide „raport komisji Burdenki 2”) i właśnie swym brakiem reakcji przyczynił się do tragedii. No ale to za mało. Teraz kremlowskie ptaki, których na polskich dachach mnóstwo siedzi, ćwierkają, że prawdziwym winowajcą może się okazać sam Prezydent. Nie jest jednak jeszcze ustalona wersja, czy miałby naciskać, ulegać naciskom swojego złowrogiego brata (co świat by podpalił), czy też wcale nie naciskać i w ten sposób doprowadzić do śmierci wszystkich osób na pokładzie tupolewa.

 Pozostawiając te otwarte kwestie moskiewskim scenarzystom i iluzjonistom, którzy, ma się rozumieć, znajdą wdzięcznych klakierów nad Wisłą, wróćmy do zagadnień podstawowych związanych z ostatnimi chwilami lotu polskiego Tu-154 M. Otóż mamy dwa ważne tropy, które powinniśmy uwzględnić. Po pierwsze ten, że końcówka zapisu VCR jest chamsko ucięta, a więc bez wątpienia był dalszy ciąg. Skoro zaś niestandardowa taśma zarejestrowała 38 min, to równie dobrze mogła zarejestrować więcej (i zostało to wycięte) lub też zarejestrowała 30 min, lecz Ruscy, kasując część materiału, porozsuwali, wypełniwszy szumem i buczeniem, pozostałe fragmenty rozmów, by stworzyć iluzję pełnego zapisu VCR. Po drugie, ze zdobytych nadludzkim wysiłkiem woli, zapisów rozmów „na wieży kontroli lotów” (http://www.se.pl/wydarzenia/kr...), wynika, że tupolew zniknął z radarów na Siewiernym na kilkanaście minut przed „podchodzeniem do lądowania”. Wiemy skądinąd już na pewno, bo zapewniał nas o tym nawet surowy Miller, że załoga nie miała zamiaru lądować. Co więcej, doszły nas słuchy nawet o tym, że łącząca się z tupolewem Moskwa miała Polaków skierować na inne lotnisko, a nie na Siewiernyj (ze względu na warunki panujące w Smoleńsku). Tego wątku oczywiście nie ma w stenogramach rozmów w kokpicie.

„08: 28: 27 KL: - Nie przespać go, z kursem 40 idzie, żeby go na czas zawrócić, gdzie on kur..., teraz?
08: 29: 05 KL: - Tak, tak, tak, tak, kur... gdzieś powinien być.
08: 29: 20 KL: - Job twoju mać, wszystko jedno, kur...
08: 29: 31 KL: - Odpowiedział.
08: 29: 34 KL: - Gdzie ten 25 kilometr, jeszcze nie zobaczyłem.
08: 29: 38 A: - Ty go nie widzisz, tak?
08: 29: 48 KL: - Tak, przepadł.
08: 29: 48 KL: - O jest, widzę, 20 kilometrów...”

 Mamy więc dwie możliwości. 1) Tupolew nie skierował się na Siewiernyj, tylko za zaleceniem Moskwy poleciał zupełnie w inne miejsce (ustalamy, gdzie), zaś ta maszyna, która pojawia się na radarach w Siewiernym po zniknięciu tupolewa, imituje dalszy jego przelot z „wypadkiem na Siewiernym” włącznie („mały samolot” Wiśniewskiego). 2) Tupolew nadal leciał na Siewiernyj, ale po komendzie „Odchodzimy”, faktycznie odszedł; nie spadł zatem ani nie eksplodował w powietrzu. Dźwięki słyszane na fragmentach zapisów VCR mogłyby natomiast świadczyć o jakimś twardym awaryjnym lądowaniu w innym miejscu. W obu jednak przypadkach doszłoby do zamachu terrorystycznego na polską delegację.

Co jeszcze przemawia za takim scenariuszem? Pomijając w tym momencie „lotnicze szczątki na Siewiernym” oraz to, że pierwotnie te ostatnie chwile wyglądały inaczej niż nam później zaprezentowano (http://www.fakt.pl/Piloci-krzy...) (http://wiadomosci.wp.pl/kat,13...), należy pamiętać o telefonach, które sygnalizowały niepokojące rzeczy dziejące się z pasażerami samolotu. Wyjęcie, uruchomienie tychże telefonów i połączenie z Polską musiało trwać przynajmniej kilkadziesiąt sekund, a kilka następnych: wypowiedzi do słuchawki. Tego typu czynności nie byłyby przecież możliwe w rozpadającym się w ułamkach sekund samolocie, a jedynie w takim, który szykuje się do awaryjnego lądowania lub też takim, który już awaryjnie wylądował.