Nowa geopolityczna Europa?

Czy możemy już mówić o nowej sytuacji geopolitycznej na Starym Kontynencie? Czy obecne zmiany, zwłaszcza w Europie Wschodniej, są na tyle trwałe, że uzasadniają postawienie takiego wniosku? Życie pokaże, ale wydaje się, że jednak tak. Na naszych oczach – i, nie ma co ukrywać, przy naszym, Zachodu, w tym w szczególny sposób Polski, udziale – dokonuje się istotne uszczuplenie w rosyjskiej strefie wpływów politycznych, ekonomicznych i militarnych. Z orbity Federacji Rosyjskiej odpływa duże i ważne państwo, związane z Moskwą więzami historycznymi, kulturowymi, w niemałym stopniu religijnymi i w nie mniejszym stopniu językowymi. Ukraina, a więc państwo będące czwartym (!) eksporterem broni na świecie, pozbawione co prawda – w wyniku ustaleń z Budapesztu z roku 1994 ‒ potencjału jądrowego, ale z olbrzymim potencjałem surowcowym, to doprawdy znacząca wyrwa w rosyjskim murze, nawet jeśli po kontrofensywie Kremla przywrócono w nim cegłę z Krymu i, w jakiejś mierze, Donbasu.

Ukraińska cierpliwość kontra rosyjska propaganda

Ukraina znalazła się na zachodnim kursie wolą nie tylko elit politycznych czy biznesowych, ale przede wszystkim wolą społeczeństwa, zamanifestowaną na Majdanie, ale też teraz przejawiająca się ‒ co może nawet jest trudniejsze – w cierpliwym znoszeniu zdecydowanie pogarszającej się, w związku z wojną i znaczącym ograniczeniem handlu z Rosją, sytuacji gospodarczej.

Tak, uważam, że ta zmiana geopolityczna jest trwała, o ile w ogóle coś trwałego może być w polityce zagranicznej. Za zachodnim wyborem Ukrainy optuje również zdecydowanie, o czym się w Polsce nie mówi, a szkoda, tamtejszy… Kościół Prawosławny – oczywiście ten Autokefaliczny, niepodporządkowany Moskwie. To, że ukraińscy grekokatolicy - „Unici” - jak to się ich kiedyś określało – będą za ukraińską drogą na Zachód było oczywiste i wynikało z historii i geografii religijnej tego kraju. To, że hierarchia Kościoła Prawosławnego na czele z Patriarchą Filaretem zaangażuje się w proces politycznej „westernizacji” Ukrainy oczywiste wcale nie było. Ale tak się stało. Na ile jest to doniosłe widać w kontekście rosyjskiej propagandy, dość skutecznej, bo zawracającej także w niektórych prawicowych głowach w Europie Zachodniej. Propaganda ta głosi bowiem, że Europa Zachodnia, Unia Europejska, to zgniły „Zapad” , bezbożnictwo, Sodoma i Gomora, skrajna laicyzacja, obraza moralności, „śluby homoseksualne”, itp., itd. Choć rzeczywiście jest to fotografia postępującej laicyzacji Europy (ale nie tylko Europy), służy jednak Kremlowi do tworzenia swojej V kolumny w zachodniej części Starego Kontynentu oraz, co może jeszcze ważniejsze, neutralizowanie części środowisk konserwatywnych i prawicowych, które widzą w Putinie może i dyktatora, ale jednak obrońcę tradycyjnych wartości przed „Pussy Riot” czy ofensywą gejowską.

Cerkiew Prawosławna za Kijowem, a nie Moskwą

Tym ważniejsze jest to, że w trzeciej dekadzie kwietnia do Brukseli, na spotkania z szefami najważniejszych instytucji unijnych (europarlamentu, Komisji Europejskiej i Rady) przyjedzie, wspomniany już przeze mnie prawosławny Patriarcha Kijowa Filaret (na jego zwrot w stronę Europy wpłynęli zresztą sami separatyści, aresztując duchownych także i tego Kościoła oraz planując nacjonalizację świątyń). Jeszcze parę lat temu było to równie niewyobrażalne, jak deklaracje prezydenta Ukrainy Petro Poroszenki z września 2014 o gotowości wejścia Kijowa do NATO. To wszystko pokazuje, że ten polityczny proces wydaje się być nieodwracalny. Oczywiście rosyjski diabeł nie śpi i liczy na powtórkę z dramatu po „Pomarańczowej Rewolucji” i skłócenie kijowskich elit politycznych, co zresztą po części się dzieje (niewidoczna publicznie, choć narastające napięcia pomiędzy prezydentem Poroszenką a premierem Jaceniukiem, walki oligarchów, w trójkącie Poroszenko-Kołomojski-Achmetow, które oczywiście przekładają się na politykę), ale przede wszystkim na potencjalny bunt społeczny przeciwko coraz gorszej sytuacji ekonomicznej i socjalnej. Taki „antymajdan” czy też „neomajdan” miałby już zupełnie inny, bo bardziej ekonomiczno-roszczeniowy charakter, a jego politycznym beneficjentem byłaby oczywiście Moskwa. Jednak na razie, wbrew rosyjskim oczekiwaniom, sytuacja niewypowiedzianego, ale faktycznego konfliktu zbrojnego, Ukrainy z Federacją Rosyjską powoduje, że Ukraińcy zaciskają zęby i ze względów patriotycznych ograniczają postawy rewindykacyjne, które w „normalnej” sytuacji zapewne doprowadziłyby już do demonstracji czy strajków.

Oczywiście proces formalnej integracji państwa ukraińskiego ze strukturami Unii Europejskiej to bardzo długa i wyboista droga. Jeszcze przed nieszczęsnym szczytem w Wilnie w końcu listopada 2013, gdy Janukowycz powiedział: „niet” dla podpisania umowy stowarzyszeniowej z UE, gdy panowało przeświadczenie, że Kijów skorzysta z zaproszenia Brukseli, mówiłem w wywiadach, że formalny akces Ukrainy do Wspólnot Europejskich nastąpi nie wcześniej niż za 20-25 lat. W międzyczasie sytuacja, paradoksalnie, pogorszyła się, bo Ukraina jest faktycznie w stanie wojny i do tego (między innymi przez to, choć także przez przerwanie ekonomicznej pępowiny łączącej ją z Rosją) zbiedniała. Oba te czynniki nie zachęcają UE, aby przyśpieszyć ukraińskie członkostwo w Unii i skonkretyzować choćby tylko datę, nawet dość odległą, tego akcesu. A więc narzeczeństwo unijno-ukraińskie potrwa długo, zanim nastąpi akt ślubu.

Kolejnym paradoksem jest to, że Ukraina ma, choć oczywiście w trochę innej skali (i bez specyficznego, utrudniającego kontekstu religijno-geograficznego) sytuację podobną jak Turcja, która podpisała umowę stowarzyszeniową jeszcze z EWG w – uwaga - 1963 roku. Niechęć formalnego wpuszczenia Kijowa na brukselskie salony wynika z tego samego, co w przypadku Akary: wielkości kraju i dużej liczby rolników, którzy wyciągną ręce po dopłaty w ramach Common Agricultural Policy.

A jednak w przypadku Ukrainy członkostwo w UE będzie i szybsze i łatwiejsze niż w przypadku ojczyzny Atatürka i coraz bardziej odchodzącego od jego dziedzictwa Erdogana.

*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej” (01.04.2015)