Święto demokracji

Sposób, w jaki rozwija się trwająca kampania wyborcza musi paradoksalnie prowadzić do takiego wniosku, że demokracja jest do du… kitu! Paradoks polega na tym, że wywodzimy ów wniosek na podstawie największego ponoć „święta demokracji” jakim są powszechne wybory.

Przebieg kampanii, determinowany oczywiście działaniami  największych beneficjentów systemu demokratycznego czyli partyjnych działaczy, oddelegowanych do komitetów wyborczych albo działających jako „wolni strzelcy” ale też mediów, będących jakoby „czwartą władzą” mającą powstrzymywać pozostałe trzy władze przed wychodzeniem poza ramy błogosławionego ludowładztwa, nieuchronnie prowadzi do dramatycznej konstatacji. Kiedy wreszcie tego 10 maja my – obywatele będący w tym systemie niekwestionowanym (he he) suwerenem, ruszymy do urn, po tygodniach intensywnej kampanii na haki, „granaty” i „bomby atomowe” będziemy dramatycznie świadomi tego, że mamy demokratyczny wybór między debilem, złodziejem, pustą blondynką, nadambitnym rokmenem-alkoholikiem, starym capem-idiotą, miłośnikiem strzelania do wszystkiego, co myśli inaczej, kilkoma innymi osobliwościami i Adamem Jarubasem. Proszę mnie nie oskarżać o jakąś niezrozumiałą łaskawość dla kandydata PSL. Jego nawet nie umiałem opisać tak, jak reszty. Taki jest nijaki.
Myślę, że nikt nie zarzuci mi, że zbyt surowo obszedłem się ze sposobem, w jaki przychodzi nam doświadczać smaku systemu, który nie jest ponoć doskonały ale rzekomo najdoskonalszy z wszystkich, jakie mieliśmy dotąd okazję testować przez tysiąclecia.

Co najwyżej można sugerować, że to my jesteśmy w tym wszystkim słabym ogniwem. Że nie dorośliśmy tu nad Wisłą, Odrą i Nysą Łużycką do tego, co wieki temu wymyślili rolnicy, pasterze i żeglarze z Peloponezu.

Bzdura! Wszędzie wygląda to tak samo! Może są, a w zasadzie pewien jestem, że są takie demokracje, w których media wolałyby dać się wyprzedzić konkurencji byle nikt o nich nie mówił że są „zaprzyjaźnione”. Ale kluczem do zwycięstwa wszędzie są, tak jak i u nas „granaty” i „bomby atomowe”. Poszukiwane i podrzucane z większym poszanowaniem zasad demokracji. Bardziej po równo.

Jeszcze nie jesteśmy na tym etapie, na którym ktoś odmawiający debaty z punktu przestaje interesować wyborców. A właśnie to, ten brak dostępu do wymiany poglądów sprawia, że o tych, którzy startują do wyborów wiemy niewiele więcej niż to, że to  debil, złodziej, pusta blondynka, nadambitny rokmen-alkoholiki, stary cap-idiota, miłośnik strzelania do wszystkiego, co myśli inaczej, kilka innych osobliwości  i Adam Jarubas.

To znaczy tak zwany „twardy elektorat” oczywiście wie, co powinien wiedzieć. Problem w tym, że na końcu tej demokratycznej procedury zwycięzca jest tylko jeden. Nie będzie oddzielnych prezydentów dla „pisiaków”, „platfusów”, „komuchów”, „kolibrów”, betonowej prawicy i tych, którzy jakimś cudem wiedzą kto zacz ów Adam Jarubas. I odbieranie szansy na choćby szczątkową możliwość konfrontacji merytorycznej zawartości każdej z kandydatur jest gwałtem na demokracji. Bo poza tymi szczęśliwie zorientowanymi cóż takiego sprawiło, że ten, co zostaje Prezydentem, zasługuje by nim być, jest jeszcze cała reszta, która nie miała szans się tego dowiedzieć a przez to nie widzi powodów by zwycięzcę szanować. I to jest a przynajmniej powinno być przyczyną bólu odczuwanego przez każdego, kto czuje (jeszcze) więź z tym państwem i tym ustrojem.

To oczywiście kamyczek przede wszystkim do ogródka Prezydenta Bronisława Komorowskiego. Nie tylko dlatego, że to właśnie on i jego otoczenie odpowiadają za to, ze zamiast merytorycznej dyskusji mamy wojnę przy użyciu propagandowych „bomb” i „granatów”. Również dlatego, że od „stróża konstytucji” (bo jej oprócz żyrandola ma obowiązek strzec Prezydent) mamy, jako obywatele prawo oczekiwać więcej. Choćby tego, że będzie robił wszystko by „różnić się pięknie” i pięknie o tych różnicach móc pogadać.
Zamiast tego „więcej” mamy w nim karykaturalną pacynkę, powtarzającą do przygania te swoje „zgoda i bezpieczeństwo”. Dla wielu tego debila, który wygra, a może przegra z cała resztą. Z złodziejem, pustą blondynką, nadambitnym rokmenem-alkoholikiem, starym capem-idiotą, miłośnikiem strzelania do wszystkiego, co myśli inaczej, kilkoma innymi osobliwościami i Adamem Jarubasem.

Taką twarz ma czy też będzie miała ta demokracja w naszym wydaniu na drugi dzień po swoim „wielkim święcie”. I jest w tym coś oczywistego i racjonalnego. W zasadzie po każdym „wielkim święcie” większość twarzy wygląda niezbyt korzystnie.
ps. Oczywiście mam świadomość, że przy oczywistym temacie dnia (Temacie Dnia!) mój wpis nikogo nie zainteresuje. Pewnie w ogóle mało kto go zauważy. Ale tak mnie naszło…