Spokojnie

Spokojnie

 

            Największy spektakl wyborczy świata mamy za sobą. Barack Obama wygrał wybory prezydenckie i 20 stycznia 2009 r. w samo południe zostanie zaprzysiężony na 44 prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki. Kolejna przygoda tego typu czeka świat za 4 lata. Prawie jak z Igrzyskami Olimpijskimi, nota bene wybory prezydenckie w USA wypadają zawsze w roku letnich Igrzysk Olimpijskich.

            Żadne inne wybory nie ogniskują uwagi całego świata tak jak wybory prezydenta USA. I nie ma się co temu dziwić. Wszak USA są dziś mocarstwem, z którym wszyscy się muszą liczyć.

            Nie milkną komentarze na temat nowego prezydenta – elekta. Politycy lewicy są wyraźnie uskrzydleni i nie kryją zadowolenia, co zaś bardziej gorliwi zwolennicy prawicy popadają w pesymizm wieszcząc Stanom Zjednoczonym, Polsce i całemu światu spore kłopoty. Wspólne jest w zasadzie tylko jedno. Wszyscy uważają, że w USA dojdzie do istotnych zmian. Michaił Gorbaczow zasugerował nawet, że to szansa na „amerykańską pierestrojkę”.

            I jednym i drugim mogę powiedzieć tylko jedno… Spokojnie. Nic się, ani tak fenomenalnego, ani tak dramatycznego nie stało. Nie będzie żadnej zasadniczej zmiany. Nie licząc oczywiście pewnej zmiany wizerunkowej. Bo sam Barack Obama jest co zrozumiałe zmianą, zarówno w zestawieniu z ustępującym prezydentem Georgem W. Bushem, jak i z dotychczasowymi gospodarzami Białego Domu. Na tym jednak się zmiany kończą.

            Przed nowym prezydentem dwie drogi, którymi może podążyć.

Na fali podobnego zniechęcenia do republikanów (wówczas zepchniętych do defensywy po Aferze Watergate) w 1976 r. po prezydenturę sięgnął stosunkowo młody (52 letni), pozbawiony większego doświadczenia (trudno za nie uznać sprawowanie przez 4 lata funkcji gubernatora stanu Georgia) Jimmy Carter. Jako człowiekowi spoza układów wieszczono mu wówczas wspaniałą karierę. Okazał się jednak prezydentem bardzo słabym. W polityce wewnętrznej nie potrafił uporać się z żadnymi problemami, a w polityce zagranicznej ponosił same klęski (otoczony u nas mitem wspaniałego doradcy prezydenta Cartera Zbigniew Brzeziński, o czym warto wspomnieć, należał do głównych architektów jego porażek w polityce zagranicznej). W rezultacie swoich nieudolnych rządów, ten miły i sympatyczny człowiek, wiecznie uśmiechnięty i bardzo dobrotliwy przegrał kolejne wybory w 1980 r. z Ronaldem Reaganem, przerażającym jak na warunki amerykańskie stosunkiem głosów. Reagan wygrał wówczas w 44 stanach, a Carter zaledwie w 6 i dystrykcie stołecznym. Tak się skończył amerykański eksperyment z Jimmym Carterem. Zresztą jako były prezydent okazał się Carter politykiem bardziej efektywnym i przydatnym swojemu krajowi niż jako gospodarz Białego Domu.

Innym przykładem dla Baracka Obamy może być Bill Clinton. Ten młody (46 letni) gubernator stanu Arkansas sięgnął po prezydenturę w 1992 r. Wygrał troszkę szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Po pierwsze wyczuł, że Amerykanie są zmęczeni 12 latami rządów republikanów i ich silnym zaangażowaniem w politykę międzynarodową (upadek komunizmu, demontaż Związku Sowieckiego, wojna w Zatoce Perskiej) i szukają kogoś kto by się zajął sprawami wewnętrznymi, zwłaszcza gospodarką, po drugie republikanie stracili wiele głosów z powodu startu kandydata niezależnego Rossa Perota. Clinton nie bał się podejmować decyzji. Nie był to polityk bliski moim poglądom, ale warto zwrócić uwagę, że był prezydentem odważnym, który miał wizję i ją konsekwentnie realizował. Zwiększał podatki oraz wydatki federalne, nie bał się prób podejmowania reform w zakresie opieki zdrowotnej. Nie zawsze podobało się to Amerykanom. To za jego rządów republikanie po wielu latach przerwy odzyskali kontrolę nad Izbą Reprezentantów, ale mimo tego potrafił ciągle utrzymywać poparcie dla swoich działań i o mały włos, a przekazałby prezydenturę swojemu bliskiemu współpracownikowi wiceprezydentowi Al’owi Gore’owi, który o jeden głos elektorski przegrał w 2000 r. z Goergem W. Bushem. Co było źródłem sukcesu Billa Clintona? To, że dbał o amerykańskie interesy na świecie nie gorzej niż krytykowani przez niego wcześniej republikanie i to, że potrafił w polityce wewnętrznej podejmować decyzję odważne, ale nie aż tak odważne jak spodziewali się jego polityczni, bardzo lewicowi współpracownicy. A z polskiego punktu widzenie był bardzo dobrym prezydentem. To za jego prezydentury weszliśmy do NATO.

Co zrobi Barack Obama? Jaką podąży drogą? Wygrał jako anty – Bush. Troszkę jak w Polsce przed rokiem kiedy PO wygrało jako anty – PiS. Ale Amerykanie są wymagającym społeczeństwem. Na dłuższą metę nie da się zjednać ich poparcia polityką uśmiechów i miłości. Wizerunek należy wypełnić konkretną treścią. Prezydent Kennedy w 1963 r. mimo świetnej prezencji i sympatii mediów był bardzo niepopularny. Kto wie jak potoczyły się jego losy gdyby nie zamach w Dallas. Wiele wskazuje na to, że 1964 r. mógł przegrać wybory bo jego polityka oparta jedynie na robieniu dobrego wrażenie była mocno krytykowana. Tylko fakt, że zginął tragicznie pozwoliło mu przejść do historii jako legendzie. Widać więc, że wizerunek i dobre chęci wystarczają, aby wygrać, ale nie zapewniają sukcesów później.

Którą drogą podąży prezydent – elekt? Albo postara się być nowym Bilem Clintonem i może się wówczas okazać dość skutecznym przywódcą, albo ugrzęźnie na mieliźnie niczym Jimmy Carter torując drogę swojemu następcy, który może być pokroju Ronalda Reagana (przy oczywiście uwzględnieniu innych wyzwań jakie stały przed USA w 1980, a jakie będą stały w 2012).

Jednego możemy być pewni. Nie stanie się nic takiego co mogłoby wywołać jakieś zasadnicze kłopoty zarówno w Stanom Zjednoczonych, jak i na świecie. A co do wpływu jaki wybór Baracka Obamy może mieć na relacje Polski ze Stanami Zjednoczonymi to także należy zachować rozwagę. Nie będzie żadnej zmiany. Czy ktoś potrafi mi odpowiedzieć na pytanie czym różnią się stosunki między Polską, a Luksemburgiem za rządów Donalda Tuska w zestawieniu z rządami Jarosława Kaczyńskiego? Pewnie nawet pani ambasador Barbara Labuda (powołana pod koniec prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego), zamieszkująca okazałą jak niegdzie w Europie, polską ambasadę w Luksemburgu, nie zna odpowiedzi na to pytanie. Obruszy się ktoś na mnie, że Polska to nie Luksemburg. To prawda. Biorąc pod uwagę pozycje jaką wypracował w Unii Europejskiej swojemu państwu premier Luksemburga Jean – Claude Juncker, to Luksemburg odgrywa w naszych polityce zagranicznej role większą niż Polska w polityce zagranicznej USA. Zwłaszcza gdy rządzą nami politycy tak nijacy i niewyraziści jak premier Donald Tusk.

Niech więc zwolennicy lewicy nie odpalają szampana, a reprezentanci prawicy nadmiernie się nie martwią. Spokojnie. Nie ma powodów do przesadnych emocji w żadną stronę. Zwłaszcza w Polsce. Zdaje się, że Juventus Turyn wygrał dziś 2 do 0 z Realem Madryt? I cóż z tego? A jakby było odwrotnie to miałby to dla nas jakieś większe znaczenie?

Gratulacje i powodzenia Panie Prezydencie!

God Bless America!