KONARY

 

 
W kwestii łażenia po drzewach mieliśmy absolutnego pierdolca. Nie było w okolicy solidnego klonu, lipy, czy kasztanowca, który nie byłby spenetrowany po sam czubek. Iglaki odpadały. Świerki, czy jodły z przyczyn oczywistych – goły pień i wątłe gałęzie. Nic ciekawego. Natomiast nadmorskie sosny, raz, że nie za duże, to poza tym strasznie brudziły żywicą, która nie dawała się wyczyścić, co zazwyczaj kończyło się na przeraźliwym krzyku mamy: - Tomasz! On znowu łaził po drzewach!!!
Bo oczywiście – wspinanie się na drzewa było surowo wzbronione przez rodziców i nie tylko. Dojrzali przechodnie często, jak wypatrzyli nas u góry w gałęziach też na nas wrzeszczeli, ale my stroiliśmy do nich małpie miny, bo wiedzieliśmy z doświadczenia, że nie wejdą za nami na drzewo, a stanie na dole i pilnowanie, znudzi się im szybciej niż nam.
 
Choć nie zawsze z tymi dorosłymi było lekko...
W Orłowie, placyk przy którym mieszkałem z rodzicami, gdzie na parterze była wówczas przychodnia lekarska z czterema gabinetami, w tym jednym, dentystycznym, który niemile wspominam, był w tamtych latach, aż dziw, wspaniale utrzymany, zachowując przedwojenną strukturę. Dla nas, chłopaków najważniejsze – miał cudownie posadzone gdzieś na początku lat trzydziestych drzewa, więc już wspaniale rozrosłe: od ulicy lipy, na około placu klony i jeszcze w dwóch grupach, naprawdę wysokie topole białe, też rozłożyste a nie takie smukłe, włoskie, jakie sadzi się wzdłuż dróg.
Te drzewa to było nasze przedszkole i pierwsze klasy podstawówki sztuki wspinania się. Wszystkie pnie gdzieś tak do wysokości dwóch metrów, a może i więcej były gładkie, bez gałęzi, więc trzeba było mieć dobrze opanowane odpowiednie techniki włażenia na drzewo.
W naszej kamienicy, zamieszkiwało w sumie sześć rodzin. A jako, że był to powojenny szczyt demograficzny, to było nas tam czterech rówieśników i trzech nieco starszych chłopaków; dziewczyn i pętającej się pod nogami drobnicy małolatów nie liczę.
W następnej z kolei kamienicy, którą od naszej oddzielał wąski ogród, też było sporo dzieciarni, ale tylko dwóch chłopaków z naszej paczki.
Mieszkał tam natomiast gość, którego wszyscy się bali i nienawidzili i powszechnie nazywali komuch – faszysta. My też, bo pewnie któryś z nas usłyszał od starszych. Nie mieliśmy pojęcia co to znaczy, ale nienawidziliśmy z dużą wzajemnością tego faceta. On wprost obsesyjnie nie cierpiał dzieciaków.
Teraz, jak myślę wstecz, a wiadomo było, że mężczyzna pracował na milicji, jednakże rzadko go było widać w mundurze, przekonany jestem, że był to pospolity ubek.
Pewnego późnego popołudnia, dwójka z nas wspinała się na nasz ulubiony klon, naprzeciw naszego domu. Przyjaciel już był u góry, a ja za nim, właśnie złapałem za pierwszy konar i swobodnie zwisałem, by za pomocą prostego triku i w oparciu o pień, przewinąć się do góry,
Nagle gwałtownie obok zatrzymała się stara Warszawa, wyskoczył z niej komuch – faszysta, podbiegł i złapał mnie za nogi.
- Mam cię gówniarzu, złaź! – pełen satysfakcji wysyczał.
Miałem problem. Wyrwać mu się raczej nie mogłem, bo trzymał mnie, jak w kleszczach, a jak się puszczę gałęzi, to polecę i wyrżnę na glebę.
Zacząłem wierzgać nogami, wyrwałem się z jego objęcia, lecz tylko na chwilę, żeby zeskoczyć na ziemię. Dziad mnie natychmiast złapał za ramię i szyję, zawlókł do samochodu i zawiózł na komisariat MO na ulicy Akacjowej. Wyobrażacie sobie? Sprzed domu, gdzie tata przyjmował pacjentów, aż jakieś trzy kilometry dalej, by, jak wtedy myślałem, wsadzić mnie do ciupy, za łażenie po drzewach. Jeżeli ktoś myśli, ze nie byłem przestraszony, to się grubo myli. Przecież tamte czasy były nasycone opowieściami o straszliwych aresztowaniach, wyrokach i torturach i chociaż mówiono o tym szeptem i z dala od dzieci, to zawsze coś wyciekało, a my sami budowaliśmy z tego masakryczne historie.
Na szczęście długo nie pobyłem na tym komisariacie. Jak tylko ubek się zmył i odjechał, dzielnicowy natychmiast zadzwonił do taty i poinformował go, gdzie się znajduję i żeby przyjechał odebrać więźnia.
W przeciągu godziny śmiejący się ojciec pojawił się w drzwiach. Zapalili po papierosie z milicjantem, z którym się świetnie znali, bo to był orłowski swojak i często korzystał z usług ojca. Pamiętam jeszcze, że wspólnie uzgodnili, że jako zostałem dostarczony na komisariat za przestępstwo, to muszę odsiedzieć choć chwilę w areszcie. No i zamknęli za mną kratę...
Jak już tata wiózł mnie do domu, to mnie ostrzegł, że mam się trzymać od tego typa z daleka i uważać na niego, bo to zły i niebezpieczny człowiek.
- Tak tato, wiem – odpowiedziałem przemądrzale, - to przecież komuch – faszysta.
Ojciec zdumiony spojrzał na mnie, omalże nie wjeżdżając na chodnik i nagle wybuchnął śmiechem.
- A ty skąd masz takie wiadomości? I czy wiesz, co to znaczy? – zapytał, ciągle się śmiejąc.
- Nie wiem co to znaczy, ale wszyscy tak na niego mówią – odparłem w końcu uspokojony i szczęśliwy, że cała afera nie skończy się pasami i innymi restrykcjami.
 
Dzisiaj wiem dobrze, że tata mój nie miał absolutnie nic przeciwko naszemu łażeniu po drzewach i sam zresztą parokrotnie w lesie, czy nad jeziorem, razem ze mną wspinał się wysoko.
Lecz gdyby czasami nas zobaczył na czubku najwyższych drzew, to niewątpliwie by zmienił zdanie.
 
Orłowo i część Małego Kacka, w swojej kotlinie na poziomie morza, jest praktycznie z trzech stron otoczone lasami. Od wschodu była Kępa Redłowska, dochodząca do morza, ze wspaniałymi klifami, cel długich wypraw. Północny zachód to Lasy Witomińskie, wspaniałe i dzikie, miejsce wędrówek do źródeł rzeki Kaczej. A od południa mieliśmy nasze najukochańsze i najbliższe lasy sopocko – orłowskie.
Nie więcej niż dwieście metrów od domu, po przejściu skrzyżowania ulic Wielkopolskiej i Wrocławskiej, oraz minięciu trzynastki, naszej Szkoły Podstawowej, zaczynał się nasz raj i to całoroczny – Mały Lasek.
Ponieważ był on na fantastycznym zboczu, zimą było tu centrum sportów zimowych, nie tylko dla naszej bandy, ale dla wszystkich dzieciaków w okolicy. Na wiosnę bawiliśmy się na pobliskich bagnach, które były cudownie żółte od porastających je kaczeńców. Jesienią na górce piekliśmy ziemniaki i puszczaliśmy latawce.
No a latem? Oczywiście! Łaziliśmy po drzewach i kryliśmy się w zielonych koronach. Zrozumiałe, że zazwyczaj w czasie wakacji po południu, bo przedpołudniem, siedzieliśmy na plaży, albo, co było absolutnie zakazane, skakaliśmy z orłowskiego mola do morza.
W Małym Lasku i nieco dalej, jak to nazywaliśmy, za żwirownią, były na prawdę potężne drzewa. W tym parę najwspanialszych, samotnych lip, klonów, buków i dębów. Stały odosobnione, nieco odsunięte od lasu, na szczytach pofałdowanych morenowych pagórków, jak jakieś pomniki, albo latarnie, a dla nas, chłopaków ciągłe wyzwanie i pokusa.
Wyobraźcie sobie, wspiąć się, najpierw po grubych konarach, a potem po coraz cieńszych gałęziach na sam szczyt drzewa, tak, że w końcu można wytknąć głowę z zielonej masy liści i rozejrzeć się dookoła. A widok był wspaniały. Moje Orłowo i Mały Kack na dole, dalej wzgórza zakrywające Gdynię, a w prześwitach poza Kępą Redłowską morze. Bez przesady, można tak było patrzeć godzinami, a dziwne uczucie spokoju i tęsknoty, jakiego się wówczas doznawało, wprost, jak to teraz mogę określić, transcendentalne, opanowywało dziecięcy umysł.
Wspinać się, aż do czubka drzew... Czy to był jakiś atawizm? Coś w tym musiało być, bo wszyscy chłopacy to kochali, może za wyjątkiem największych tchórzy i maminsynków. Nawet niektóre dziewczyny za tym przepadały i nam towarzyszyły w wyprawach.
 
Sezon drzewno – wspinaczkowy kończyłem późną jesienią, w suchy bezdeszczowy dzień, jeszcze przed mrozami i bez śniegu. Wspinałem się na szczyty paru wybranych drzew, żeby tam uciąć i zanieść do domu na święta, porastającą tam jemiołę.
 
Teraz, pół wieku później, mogę zdecydowanie powiedzieć, że byliśmy ostatnimi Mohikanami, przynajmniej, jeśli chodzi o miejskich chłopaków. Byliśmy dzicy, swobodni i autentycznie wolni. Las, ze wszystkimi swoimi tajemnicami, których jak na nasz ówczesny wiek, było mnóstwo, ze swoimi zapachami, odgłosami i zmieniającymi się w zależności od pór roku kolorami stanowił nasze naturalne środowisko, czasami twierdzę i schronienie, a przede wszystkim nieograniczone miejsce zabaw, poszukiwań i nauki.
Jak teraz patrzę na dzieciaki na tych placykach, ogrodzonych płotami, z huśtawkami, zjeżdżalniami, czy sieciami do wspinania, to uświadamiam sobie, że to nędzna namiastka naszego dzieciństwa, raczej wychowująca niewolników, a nie ludzi wolnych i przekornych.
 
Później były jesienne wyprawy z rodzicami na grzyby. Do dziś zbieram tylko te, które rodzice nauczyli mnie rozpoznawać.
A jeszcze później, gdy prułem z dziewczyną motorem przez leśne ostępy, wtedy jeszcze bez obowiązkowych kasków, wiatr świstał, gałązki uderzały w twarz, to byłem, jak nigdy potem, swobodnym jeźdźcem, absolutnie wolnym człowiekiem. Jak to mówią Amerykanie – prawdziwy easy rider.

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika Andy51

27-01-2015 [12:20] - Andy51 | Link:

Cześć
W uzupełnieniu Twojej notki, dolna część Orłowa w której ja mieszkałem wraz z kolegami , z którymi wówczas się bawiliśmy penetrowaliśmy skacząc po drzewach niczym małpki w tzw " Dzikim Sadzie" za domkami dalmorowskimi, pomiędzy  wspaniałą kępą Redłowską" a Kaczą. Drugim takim miejscem , były buki stojące vis a vis szkoły nr 8 do której chodziłem po których skakaliśmy nawet na przerwach.
P.S
Nie zarejestrowałem się mam przyjść za tydzień.

Pozdrawiam

Obrazek użytkownika jazgdyni

27-01-2015 [12:17] - jazgdyni | Link:

Witaj Andrzeju

My czasami też chodziliśmy wzdłuż Kaczej aż do ujścia. Było to jednak dosyć ryzykowne, bo bylismy na stopie wojennej z Zegarkowem. Raz kiedyś spędziłem parę godzin, do późnej nocy przywiązany do drzewa, aż mnie uwolnił randkujący marynarz z pobliskiej jednostki.

Serdeczności i się trzymaj

Obrazek użytkownika cichy

27-01-2015 [11:52] - cichy | Link:

podziękowanie za mickiewiczowsko-słowacko-norwidowską retrospekcje do czasów minionych..

Obrazek użytkownika jazgdyni

27-01-2015 [12:18] - jazgdyni | Link:

Witaj

BO TO były prawdziwe czasy.

Pozdrawiam

Obrazek użytkownika cichy

27-01-2015 [14:04] - cichy | Link:

to znowu ja..
luźno nawiaze do wszystkich genialnych pana autorstwa "leśnych" wpisow..
od 2-3 lat robie cos dziwnego..jestem jak to mowi jeden kolega mój "leśnym głupkiem"..
"noszę drzewo do lasu"....
od 2-3 lat chodze wysoko w Góry Sowie..i sadze kasztany;lipy;akacje:deby;klony..na jesien zbieram nasiona drzew;i podczas ostatnich grzybobrań zagrzebałem w sciolce leśnej kilkaset nasion roznego rodzaju drzew..większość lasow w Gorach Sowich to "regiel" lasu bukowo-sosnowo-swierkowego..jest przecudny;majestatyczny;z przepieknym drzewostanem..ale i mono gatunkowy..wiec postanowiłem urozmaicić drzewostan..kasztany i żołędzie uwielbiają sarny i dziki..a i zwierzątek mało jest..wydaje mi się..może dlatego ze to region górzysty..a może dlatego ze nie mają co jeść..a kilkadziesiąt jabłoni które mam nadzieje dorosną do owocowania da radochę ptaszkom i pszczółkom..to moja samowolka przyrodnicza..by było piękniej..

Obrazek użytkownika elek

27-01-2015 [13:21] - elek | Link:

Witam,

Bardzo ważna, chyba zbyt często lekceważona obserwacja.
Jest coś jednoznacznie przekraczającego codzienne wymiary naszego funkcjonowania,
w takich doświadczeniach, coś co zawsze jest w stanie przywrócić nas miejscu,
uczuciom, - przywraca stan " bycia u siebie ,bycia stąd,doskonałej harmonii, tożsamości"
Myślę iż pozbawienie takich poszukiwań/odkryć pozbawia czegoś niezwykle istotnego w życiu,
czegoś co z czasem staje się niezawodnym punktem odniesienia w życiu.
Sam mam takie doświadczenie .. ze spotkaniem ... jesieni , mimo lat zwykłe rozejrzenie się
wokół , gdy dostrzegam kolory , leciutką mgłę , coś złotawego
wraca tamto odkrycie doskonałości, pełni, harmonii, wolność od pokusy zachwytu blichtrem itp.

Zdawałoby się banał , a przecież niezastąpiony wymóg zaprzyjaźnienia się / identyfikacji
z miejscem , doświadczenie doskonałości świata w którym przychodzi nam żyć .

Pozdrawiam J.P.
ps. nieśmiało protestuję przeciwko pominięciu jarzębiny ( bo to akurat moja droga "ku górze")

Obrazek użytkownika jazgdyni

27-01-2015 [14:26] - jazgdyni | Link:

Witam

My tutaj, jako prawdziwi przyjaciele przyrody podchodzilismy do jarzębiny bardzo ostrożnie, bo u nast tylko rośnie chroniony jarząb szwedzki [ ... w stanie dzikim występuje tylko na Pomorzu – w lasach nad Bałtykiem, między Kołobrzegiem a Gdynią[3].   http://pl.wikipedia.org/wiki/J... ].

Natomiast - ...przywraca stan " bycia u siebie ,bycia stąd,doskonałej harmonii, tożsamości",to cudowny stan, który usiłujemy w sobie wzbudzić we wieku późniejszym, ale już nigdy nie mozemy go odzyskać takim, jaki był w naszym dzieciństwie.

Serdecznie pozdrawiam

Obrazek użytkownika elek

27-01-2015 [15:40] - elek | Link:

...
Co tyczy jarzębiny, jestem od niej daleko , ale jeszcze 6-8 lat temu miała się dobrze
a i w moim przypadku to już pół wieku..

Co do "to cudowny stan, który usiłujemy w sobie wzbudzić we wieku późniejszym,
ale już nigdy nie mozemy go odzyskać takim, jaki był w naszym dzieciństwie."
Bo, to życie == ciągła zmienność, nie traci jednak nic na mocy nieusuwalnego dowodu ,
iż "byliśmy tam", zostaliśmy włączeni?,ochrzczeni ?, zaślubieni?, Światu , Bogu , Ziemi , , .

Może najważniejsze to to że, mając udział przez chwilę w Doskonałości i Jedności Stworzenia ,
w sumie za cenę ledwie ciekawości, chęci sprawdzenia samemu, za darmo ,na zawsze ?
zostaliśmy uleczeni z zadowalania się byle czym , byle jak,...

Serdecznie pozdrawiam J.P.