Jeden uśmiech

Robert Graves 
 
ONE HARD LOOK

Small gnats that fly
In hot July
And lodge in sleeping ears,
Can rouse therein
A trumpet's din
With Day-of-Judgement fears.

Small mice at night
Can wake more fright
Than lions at midday.
An urchin small
Torments us all
Who tread his prickly way.

A straw will crack
The camel's back,
To die we need but sip,
So little sand
As fills the hand
Can stop a steaming ship.

One smile relieves
A heart that grieves
Though deadly sad it be,
And one hard look
Can close the book
That lovers love to see. 

Poznałem ten wiersz przed laty i moja nim fascynacja nie zmniejszyła się do dzisiaj. Trafił do mnie w polskim tłumaczeniu, którego  już  teraz  nie potrafię odnaleźć. Pamięć o tej polskiej wersji wietrzała, znajomość angielskiego się nie poprawiła, tak że sens wykładu  o życiu, jaki stanowiła dla mnie ta poezja, tłumaczyłem sobie na własny użytek w sposób całkiem dowolny. Moja uwaga skupiała się przede wszystkim na ostatniej zwrotce i w zasadzie od początku  dokonywałem przeszeregowania – najpierw twarde spojrzenie a potem ten kojący cierpienie uśmiech. Ta chęć zamiany wynikała z mojej młodzieńczej naiwności. Teraz zgadzam się z doświadczeniem poety. Budowanie szczęścia trwa długo, pożar zaś pochłaniający dom trwa krótko . Tak właśnie jest, co nie umniejsza znaczenia uśmiechu, jeśli nawet jest on jedynie kroplą ulgi w zafrasowaniu po utracie czegoś nie do odbudowania.
Jeden mały uśmiech przynosi ulgę sercu śmiertelnie obolałemu,
Jedno twarde spojrzenie zamyka księgę, nad którą pochylają się kochankowie.

Po przejęciu się tą lekturą, uśmiech stał się dla mnie szczególnie ważną  reakcją, zachowaniem innych jak też i moim własnym. Coś taniego i dobrego. To baczenie pozwoliło mi przez dziesiątki lat zebrać cała galaktykę tych gwiazdek  rozjaśniających czerń nierozumienia i nieczułości. Spośród nich wszystkich jeden uśmiech pozostaje dla mnie tym najjaśniejszym, cieszącym mnie najbardziej.
Mieszkałem wtedy w hotelu robotniczym. Nie pamiętam już imienia tego o kilka lat starszego ode mnie mężczyzny. Pokój dzieliłem z Tadkiem z Dzierżoniowa, Bronkiem z tarnowskiego i Andrzejem z Kutna. Tadek, który był  zawodu  fryzjerem , miał rozległe kontakty i  to on zwrócił się do mnie z propozycją pomocy chłopakowi, który właśnie opuścił więzienie. Jak ta moja, nic mnie nie kosztująca pomoc wyglądała, nie umiem teraz powiedzieć, ale zaskarbiłem sobie jakąś wyjątkową jego wdzięczność i zaufanie. Wpadał czasem do nas na pogawędki a szczególną okazją było strzyżenie. Rozbierał się wtedy do pasa i mogłem zobaczyć jego więzienne tatuaże, których wymowy nie rozumiałem a nawet nie wiedziałem, że takową posiadają.  Był średniego wzrostu blondynem o miłej twarzy i podobnym usposobieniu – dla swoich kolegów. Gdzieś kiedyś natknąłem się na korytarzu na jego rozmowę z kimś tam, było to coś w rodzaju scysji, i zobaczyłem ile jest w nim zimnej bezwzględności, zdumiewająco kontrastującej z łagodnością, z  jakiej go znałem.
Kiedyś powiedział, że ma do mnie sprawę, którą musimy obgadać na osobności. Wkrótce nadarzyła się  ku temu okazja i wyjawił mi swoje wątpliwości, odnoszące się do poznanej kobiety. Nie chciał, żeby jego najbliższe towarzystwo o tej rozterce wiedziało. Zastanawiał się, czy powinien się wiązać z kobietą, która ma dziecko. Dostąpiłem wtedy jakiegoś kilkuminutowego natchnienia i w sposób zaskakujący mnie samego, sugestywnymi słowami wyraziłem istotę prawdziwej miłości, polegającej na nieprzeliczaniu własnych, egoistycznych zysków, lecz na poświęceniu się i oddaniu drugiej osobie. Wskazałem mu, że jego zysk będzie się liczyć podwójnie – będzie go miała jego dziewczyna i jej dziecko. Przekonałem go, szczerze się tym ucieszył.
Po pewnym czasie w naszym hotelu miała miejsce jakaś szerzej zakrojona akcja milicyjna. Irytował mnie wtedy fakt, że większość milicjantów była w cywilnych ubraniach - echo okupacyjnych jeszcze uprzedzeń społeczeństwa do „tajniaków”. Jednym z celów operacji, jak się dowiedziałem, był mój kolega z kryminalną przeszłością. Zniknął z mojego pola widzenia i przypuszczałem, że wpakował się w jakąś poważną kabałę.
Minęła zima. W śląskiej przyrodzie trudno jednak było znaleźć  jakieś dobitne oznaki wiosny i pewnie dlatego zamiast swój codzienny szlak z Szombierek na  Bobrek przemierzać jak zwykle bliższym chodnikiem, wybrałem ten drugi, z którego lepiej było widać panoramę rozległych hałd, zapadlisk i jeszcze inaczej zdewastowanej ziemi. Zimą biegałem kilka razy po tamtej czarnej okolicy i potrzebowałem jakiegoś uleczenia  zgnębionej pamięci. Liczyłem, że poczuję  tchnienie wiosny właśnie w tym miejscu.  Zbliżałem się do jakiejś pary idącej z wózkiem idącej mi naprzeciwko. Mężczyzna pchał wózek z dzieckiem. Był to mój znajomy z hotelu. Przywitał mnie  jasnym uśmiechem, zawierającym radość, wdzięczność i jakiś tajny kod braterstwa. Pozdrowiliśmy się nie zwalniając kroku. Więcej, żeśmy się nie spotkali.
Ten mały epizod w perspektywie przeżytych lat okazał się  we mnie rodzajem dźwigni przedstawionej we wierszu Roberta Gravesa, w którym mowa o  drobiazgach wpływających w sposób definitywny na najważniejsze sprawy życiowe. Uświadomiona mi została siła, zdolność, w jaką wyposażony jest każdy człowiek, do wzbudzania poprzez swoje małe gesty fal  zniszczenia  lub dobra. Stanowi to wezwanie do rozwagi i samokontroli. Można przyjąć, że skala zaszczepienia tymi cechami członków danego społeczeństwa określa jak daleko jest ono od stanu pierwotnej dzikości.