Załoga z Czerskiej

Prezydent wysiada z samolotu, rozgląda się i widzi, że znalazł się na zamkniętym tego dnia lotnisku w Witebsku. Z reklamówki wyciąga kanapki, siada na walizce i je. I czeka. Na co? Na MSZ? Na BOR?
 

W jakiej gazecie – pisanej oczywiście przez duże „G” gazecie – można przeczytać o „arcybanalnej megaprzyczynie” katastrofy pod Smoleńskiem? Oczywiście tak, właśnie w tej. W jakiej gazecie napisano: „to nie jest żadne oskarżenie pod adresem zmarłego prezydenta”? Odpowiedź. Właśnie w tej.
I w tej gazecie możemy przeczytać – pamiętając, że to nie jest oskarżenie: wolno wątpić, by prezydent świadomie rozsiewał atmosferę strachu przed swoim gniewem na całym obszarze od Warszawy po Moskwę. No pewnie, jakże mógłby świadomie atmosferę strachu siać.
W tejże „Wyborczej” Piotr Moszyński po opublikowaniu raportu MAK doniósł z Paryża, że „Lech Kaczyński padł ofiarą atmosfery, jaką sam wraz z bratem stworzył”. Czytamy, że atmosfera to coś trudno uchwytnego – jakże inaczej - lecz jej skutki bywają bolesne.
Wkłada się czytelnikowi Giewu do głowy, że niezależnie od oczywistych błędów pilotów i kontrolerów lotu, to on, Prezydent, w roli Głównego Pasażera, popełnił co najmniej jeden brzemienny w tragiczne skutki błąd. Jaki? „Prezydent był pytany”, gdyż piloci mieli poważne wątpliwości.
Na bardzo niedługo przed lotniskiem ciągle jeszcze nie podjął decyzji, o którą go proszono. „Nieumiejętność podjęcia szybkiej, jasnej decyzji i dokonania właściwego wyboru w takich okolicznościach to na takim stanowisku poważna wada” – oto dosłowny cytat z artykułu „Smoleńsk: arcybanalna megaprzyczyna”.
Po dziewięciu miesiącach, gdy kolejno upadały kolejne dowody presji, czytelnik GW dowiaduje się, że brzemienny w skutkach błąd popełnił prezydent.

Niszczenie pamięci
Niszczenie pamięci Lecha Kaczyńskiego na łamach „Wyborczej” trwa od wielu miesięcy, od pierwszego dnia katastrofy. Nie zliczę ile artykułów podobnych w tonie do cytowanego przeczytałem. Sięgano do psychologii (Pacewicz i inni), dokonywano psychoanalizy, formułowano pospolite insynuacje i oskarżano – a wszystko oparte było na kłamliwych przesłankach.
Przecież wszystkie oskarżycielskie przecieki ze stenogramów okazały się kłamstwami.
I opierając się na nich snuli wizje i Piotr Pacewicz i Jarosław Kurski, zastępcy Adama Michnika. Jak ważna jest „pamięć” o prezydencie dla Czerskiej, jak bardzo chce się zniszczyć „mit Lecha Kaczyńskiego” skoro trzej wicenaczelni Gazety Wyborczej osobiście musieli się angażować w analizę psychologicznych przyczyn katastrofy?
A paryski korespondent GW pisze, że gdyby rozpatrywać sytuację nie pod względem technicznym, ale psychologiczno-politycznym, to mówiąc w najzwięźlejszym skrócie, rozegrała się ona między decydentami rozmaitych szczebli. Ale prezydent winien.
A może czas najwyższy rozpatrzeć katastrofę od strony technicznej, w końcu zbadać wrak samolotu z powybijanymi łomem okienkami? Może w końcu zbadać dowody?

Oczyśćmy przedpole
Jeszcze długo nie będzie dość powtarzania, że Tupolew, czyli TU-154 to był samolot rządowy, i że za jego bezpieczeństwo odpowiadała strona rządowa. Jak długo trzeba powtarzać, że za bezpieczeństwo Prezydenta Lecha Kaczyńskiego odpowiadał BOR – jak najbardziej rządowy. I za techniczne przygotowanie wizyty – lotniska, transport, logistyka, ochrona - całkowicie odpowiadał rząd.
I w końcu to, co najważniejsze, ile razy należy napisać, że samolot nie lądował. A przecież cała narracja Wyborczej była oparta na tym właśnie założeniu.
Piloci ulegli presji i lądowali. Właśnie to jest kłamstwem – podkreślmy wielokrotnie.
Jeżeli ktokolwiek, kiedykolwiek z kimkolwiek będzie rozmawiał na temat katastrofy, to na początek niech ustali czy co do tych kilku faktów jest zgoda.
Samolot nie tylko, że nie lądował, ale „odchodził”. I koniecznie należy powiedzieć, że to major Protasiuk – a nie drugi pilot - wydał komendę odchodzimy. Dowódca samolotu nie był zahipnotyzowany, jak to chciał widzieć Edmund Klich.
Nie ma żadnego dowodu, że były jakiekolwiek naciski, że była wywierana presja na pilotów. Jeżeli jakikolwiek fragment rozmowy dotyczy zastanawiania się – co dalej, to przecież jest oczywiste, że Prezydent musiał być poinformowany, że być może nie wylądują w Smoleńsku.

Chyba dziennikarze z Czerskiej nie wyobrażają sobie, że Prezydent wysiada z samolotu, rozgląda się i widzi, że znalazł się na zamkniętym tego dnia lotnisku w Witebsku.

Z reklamówki wyciąga kanapki, siada na walizce i je. I czeka. Na co? Na MSZ? Na BOR?

„Presja prezydenta” - nikogo nie oskarżają oczywiście – i jego wina, to główna nić narracji od pierwszego dnia – od dnia 10 kwietnia. I ten przekaz ma w mediach dominować.
I dałbym radę Małgorzacie Łaszcz, dziennikarce prowadzącej program telewizyjny „Loża prasowa”. Oczyszczać przedpole. Na samym początku każdego programu przypomnieć gościom kilka faktów niepodważalnych. Nie będzie przekrzykiwania, nie będzie formułowania wniosków na podstawie kłamliwych przesłanek, nie będzie kompromitowania się.

Terrorysta z Czerskiej
I obejrzałem wczoraj nagrany odcinek jej programu z 23 stycznia. Uczestnicy dyskusji to oprócz prowadzącej – uosobienia łagodności w TVN24, Paweł Lisicki – nigdy nie widziano, by dał się unieść emocjom, zawsze stonowany Andrzej Stankiewicz – nie słyszano, by kiedykolwiek dyskutanta przekrzykiwał oraz Adam Szostkiewicz – zdanie swe wygłasza starannie modulując aksamitny głos.
I w sam środek tego stadka owieczek dziennikarskich wrzucono Piotra Stasińskiego, polemicznego terrorystę, członka załogi z Czeskiej. Telewidz słysząc jak z każdą minutą programu głos mu tężeje, mógł się zastanawiać, czy pęczniejąca mu gula w gardle w końcu eksploduje.

Najpierw wytłumaczę się z określenia „polemiczny terrorysta”, gdyż czytelnik może uznać je za przesadne. Nie chodzi o to, że wpadał w środek słowa, przerywał, gromił wzrokiem Pawła Lisickiego, straszył go, i nie chodzi o to, że wykrzyczał mu prosto w twarz zarzut tchórzostwa: „Panu nawet nie starcza odwagi by stwierdzić, że zaprzaństwo jest świństwem” i dorzucił nokautująco o „wzruszającym wykręcaniu kota ogonem” przez naczelnego „Rzeczpopolitej”.
A więc dlaczego terrorysta medialny? Oto, jakimi zbitkami słownymi bombardował swoich rozmówców przecież w krótkim programie publicystycznym. Rozpoczął od trzykrotnego zarzutu wykręcania kota ogonem, „bęcwał Tusk” i „trącanie Tuska” – takie figurki retoryczne, „to jest chore” – zwrot typowy dla Czerskiej, „paralogizm”, „lżenie”, „idiotyzm” i „emocjonalny idiotyzm postępowania”, oraz diapazon „histerycznego wrzasku oskarżeń”, „patologiczne koncepcje”, oczywiście musiała zostać odnotowana „mentalność Kaczyńskiego”, aż po spostrzeżenie, że „Kaczyński jest szerzycielem nienawiści” i pozwala sobie na wszystko. Starczy na dwóch dyskutantów?
Stasiński zdążył mówiąc o „zawiści” zrobić wrzutkę - trzy miliony dla rodziny Lecha Kaczyńskiego – mowa była o zadośćuczynieniu, a przecież to było należne odszkodowanie, ale na szczęście prowadzącej udało się wychwycić manipulację i otrzeźwić na chwilę pana Piotra.
No i gdy mowa była o poległych generałach, zastępca Michnika rzucił oskarżycielsko: „Generałów na pokład tego samolotu zaprosił Lech Kaczyński i trzymajmy się jakoś mniej więcej faktów”.
Na uwagę Stankiewicza, który dwukrotnie wzywał dziennikarza z Czerskiej do merytorycznej rozmowy, że „nie dowiemy się, jakie były przyczyny katastrofy” usłyszał – cytuję dokładnie: „jedno tylko powiem jasno, pilot zrobił jedną rzecz przerażającą (trzeba było usłyszeć to przerażenie w głosie – moja uwaga), scedował decyzję. Scedował decyzję, na kogo innego. Oczywiście, że tak. Scedował decyzję, co dalej robić pytał prezydenta. A to on decyduje”.

I w ostatnich sekundach programu, nie pozwalając sobie przerwać – siedzący obok Stankiewicz był bezradny – ponownie oskarżył prezydenta: „Wszyscy próbują zakrzyczeć prostą kwestię, prostą kwestię, która brzmi na czyją decyzję czekał pilot. I czy się jej doczekał i to była decyzja prezydenta Kaczyńskiego i trzeba wyraźnie to powiedzieć …” Ostatnie słowa zginęły w przekrzykiwaniach, telewidz nie usłyszał co trzeba wyraźnie powiedzieć.

Nadrzeczywistość Czerskiej
Tomasz Żukowski we wspomnieniu o Lechu Kaczyńskim cytuje jego słowa ze spotkania w Lucieniu: „Polskę od strony medialnej, więc także od strony świadomości społecznej, bo ta jest kształtowana przez media, zdominowała nie rzeczywistość, tylko nadrzeczywistość, stworzona szczególnie w ostatnich latach, ale tworzona konsekwentnie od roku 1989 jako swoisty następca nadrzeczywistości z poprzedniego okresu (...). Myślę, że olbrzymim zadaniem polskiej inteligencji (...) - szczególnie inteligencji naukowej, twórczej, świata publicystyki - jest to, żeby owa nadrzeczywistość, o której wspominałem i rzeczywistość realna zbliżyły się do siebie maksymalnie.
Elementarny mechanizm demokratyczny nie może funkcjonować przynajmniej w miarę sprawnie, jeżeli rozeznanie potoczne - bo to z punktu widzenia mechanizmu demokratycznego jest najistotniejsze - tak bardzo odbiega od rzeczywistości (...). Zależy mi na debacie, której podstawową przesłanką jest prawda, szukanie prawdy".
I te słowa można zadedykować załodze z Czerskiej. Wezwać do opamiętania się.

A skąd „załoga z Czerskiej”?
A to cytat z Jarosława Kaczyńskiego, który celnym powiedzeniem potrafi trafić w sedno:
„W przeciwieństwie do załogi z Czerskiej, nie żyję naraz w dwóch rzeczywistościach: to jest europejskiej i sowieckiej. Wedle reguł europejskich o ostatniej fazie lotu samolotu i przyczynach nieodejścia nic nie wiemy”.
Ale Czerska osądziła, Czerska wie. Winna presja, winien Prezydent.

Tekst opublikowano w Nr. 4/2011 Warszawskiej Gazety

Ps. Jeżeli chodzi o decyzję o lądowaniu. W poprzednim wpisie „Sensacja Millera” zacytowałem jego dzisiejsze sensacyjnie brzmiące jego słowa, które zapewne wynikają z odczytanych przez polskich ekspertów rozmów:
„Oni nie chcieli tam wylądować, byli przekonani po rozmowie z Jakiem, że tam nie wylądują. Ale dlaczego zeszli poniżej setki? Nie wiem. I to będzie pewnie największy dylemat: Czy podpisać ten raport bez rozeznania, dlaczego zeszli poniżej 100 m?”.
Moja uwaga: Podkreślam, że rozmowa z Jakiem 40 miała miejsce piętnaście minut przed katastrofą.