O koncesjonowanej dywersyfikacji ofert

   Zacznę trochę w stylu pewnego indiańskiego wodza, a zarazem jednego z dawniejszych towarzyszy broni, idąc za przykładem którego rozpocząłem jakiś czas temu swoją tutejszą pisaninę. A mianowicie dawno, dawno temu, w czasach kiedy jeszcze generalnie nie wyobrażałem sobie wieczornego wyjścia na miasto tudzież spotkania towarzyskiego bez udziału w jednym bądź drugim przedsięwzięciu pewnej solidnej dawki różnorakich substancji zawierających etanol, w ofercie klubów, knajp, a także sklepów nocnych znajdował się dość ograniczony zasób napojów niskoprocentowych. Królowało kilka marek, co do których dopiero po latach powziąłem wiedzę, że należą do jednego i tego samego właściciela. Z czasów nastoletnich dobrze wspominam jeszcze pewien australijski brand, powracający ostatnio niczym napoje Frugo na fali powszechnej fascynacji oldskulem, rzecz jasna z nowym producentem, choć pod starym, zrestaurowanym jedynie szyldem. Ale generalnie rynek piwowarski był już w tamtych ciekawych czasach zdominowany przez 2-3 firmy, będące europejskimi, a nawet światowymi potentatami, które wykupiły sobie poszczególne krajowe zakłady browarnicze i pod różnymi markami warzyły i rozprowadzały swój złocisty towar. Rzecz jasna temu procesowi sprzyjało powszechne w owych latach zjawisko absolutnie niezłodziejskiej i ze wszech miar korzystnej zarówno dla „ludzi z żyłką przedsiębiorczości”, jak i rzecz jasna dla skarbu państwa, prywatyzacji za symboliczny grosz, której idea była namiętnie wdrażana w życie przez przeróżnych mocno podejrzanych typów, strojących się obecnie w piórka jewropejskich mędrców „załatwiających” nam dotacje, z samym jaśnie panem europosłem „Flanelą” Lewandowskim na czele, którzy następnie - w zamian za niesłychanie wręcz dogodne dla kapitału zagranicznego, podejmowane przez siebie decyzje - zapewnili sobie wzorem owego „janusza biznesu” mięciuteńkie lądowania na chunijnych synekurach.
   Ale nie o wirtuozach tegoż procederu miała być ta notka. Rzecz w tym, że wybór we wszelkiego typu lokalach handlujących chmielowym trunkiem, był w owym czasie dość mocno ograniczony, zaś jakość tegoż specyfiku z perspektywy czasu pozostawiała również wiele do życzenia. Z czasem pomny przykrych doświadczeń z rozcieńczanymi Bóg wie czym browarami „z kija”, kontynuując swoją ówczesną ścieżkę wprost ku uzależnieniu, w temacie piwska przerzuciłem się wzorem cięższych trunków na odmiany butelkowe, jednak i te dostępne na krajowym rynku – jak pokazuje przykład pewnego mego znajomego, który pracując w browarze żywieckim niedługo po jego przejęciu przez międzynarodowego potentata, sam był świadkiem załadunku celem wywiezienia do Holandii ponad 100-letnich dębowych kadzi, które kiedyś nadawały wytwarzanemu tam ekstraktowi aromat oraz decydowały o sile tej marki – należały raczej, ujmując rzecz więcej niż oględnie, do mocno pośledniego gatunku. Być może właśnie z czasem tego rodzaju ciągi własnych rozczarowań i zasłyszanych historii stały się jednym z powodów odpuszczenia sobie przeze mnie lżejszych rodzajów alko w ogóle, od której to decyzji rozpoczęła się moja pełna wybojów droga ku odstawieniu C2H5OH w wymiarze całościowym, o czym już swego czasu nie omieszkałem skrobnąć co nieco*. Inną z przyczyn stało się w owym czasie dla mnie - jako osobnika odznaczającego się odczuwaniem czegoś w rodzaju pijackiego patriotyzmu lokalnego - pojawienie się loga „Tyskiego” (której to marce pozostawałem przez długi czas wierny w swych konsumenckich wyborach), na koszulkach piłkarzy nijak nie mającej ze Śląskiem czegokolwiek wspólnego Wisły Kraków, dla której w owym czasie Kompania Piwowarska stała się jednym z całego szeregu sponsorów, bez którego zresztą ów klub radziłby sobie najpewniej w owym czasie równie wspaniale, bezsprzecznie dominując piłkarsko w ekstraklasie, podczas gdy w tych samych latach rdzennie śląskie kluby ledwo dyszały z braku środków finansowych.
   Pomijając już popartą żywieckim przykładem kwestię podwójnych standardów, które jak widać dość restrykcyjnie obowiązują nadal podmioty wypuszczające produkty przeznaczone dla konsumentów z rynków zachodnio- i wschodnioeuropejskich (w butelce z etykietą owej, będącej właścicielem browarów żywieckich, źródłowo holenderskiej marki-matki, nie znajdziemy przecież w naszych krajowych przybytkach magicznego płynu o tym samym składzie, jaki w swoim bezpośrednim sąsiedztwie może skosztować pierwszy z brzegu mieszkaniec krajów „Starej Unii”), należałoby zauważyć jak nawet ściśle w ramach naszego własnego poletka robi się klientów w trąbę. Swego czasu w ramach części rozrywkowej pewnego szkolenia, miałem okazję odbyć wycieczkę po poznańskich zakładach browarniczych, aby móc tam przyuważyć podczas jej trwania jak te same mikstury, sporządzane przez największy z obecnych na krajowym rynku koncernów piwowarskich, są wypuszczane z taśmy pod różnymi brandami. Nie jest tak, że w Poznaniu robi się tylko Lecha, a w  Białymstoku jedynie Żubra (nie wspominając o nieszczęsnym Tyskim, które jak widać w całej swej naiwności uznawać zwykłem za młodu za typowo „śląską” markę) bo przecież trzeba zaoszczędzić na kosztach transportu, zamiast wozić hektolitry do „koneserów” tych różnorako zaetykietowanych odmian w rzeczywistości jednego i tego samego piwska w tę i z powrotem.
   Jednak trzeba przyznać, że od jakiegoś czasu jajogłowcy z tych czy innych „krajowych” potentatów zaczęli mieć twardy orzech do zgryzienia. Oto klient zaczął robić się wybredny, rozpuściły go przeróżne mniejsze browarnicze pyrtki, wypuszczające na rynek coraz to nowe wynalazki. Ludziska porozjeżdżali się po świecie, gdzie przekonali się, że mianem piwa nie określa się jedynie czegoś na kształt naszych produktów lageropodobnych. Okazało się, że niekoniecznie warto nadal niezmiennie traktować brać konsumencką niczym może nieco swawolne stado tępych baranów nadających się jedynie do strzyżenia i wciskania im byle chłamu, a czując na plecach oddech rosnącej w siłę konkurencji pod postacią mniejszych zakładów wytwórczych wraz z ich „rzemieślniczymi”, niepasteryzowanymi produktami, w przeróżnych zresztą odmianach, samemu - aby móc dogodzić coraz bardziej wysublimowanym konsumenckim gustom - trzeba wypuścić na rynek nowe kategorie płynów, które pozwolą na to aby móc, mimo pomniejszonego udziału w rynku, nadal na nim dominować, jak nie przymierzając w krajowym futbolu - we wspomnianych dawno minionych latach - pewien milicyjny klub piłkarski z Krakowa. Po prostu aby pozostać w grze trzeba dzisiaj nieco bardziej postarać się o klienta. Być może te „nowe gatunki” różnią się jedynie ilością i rodzajem dodawanych barwników – nie wiem, gdyż jako się rzekło, już od całego szeregu lat nie spożywam, a i wywiadów konsumenckich wśród zadeklarowanych piwoszy nie zwykłe przeprowadzać.
   Jednak cała ta sytuacja może nasuwać myśl czy aby w innych sferach życia statystyczny Polak nie jest rozgrywany w podobny sposób. Czy aby na ten przykład, skoro nie pozwalamy już jako naród nabierać się w swej masie na kolejne mutacje starych i niejednokrotnie sprawdzonych w swym zaprzaństwie, a do tego skrajnie niewiarygodnych udeckich popłuczyn (ileż razy można w końcu dać się łapać na ten sam, zgrany do urzygu numer?), ktoś nas tak samo obecnie nie wypuszcza, wciskając nam po prostu kolejny produkt w nowym patriotycznym opakowaniu, podlany do tego socjalnym sosem, abyśmy łyknęli go niczym młode pelikany, tak jak to się niezwykle sprawnie odbywało dotychczas i abyśmy nie zaczęli czasem masowo popierać innych, mniejszych ugrupowań - patrz znajdujący się już chyba obecnie na fali opadającej Ruch Narodowy. Wyborca zrobił się wymagający, nie udało się naszym krajanom wmówić, że być Polakiem to wstyd, za to fajnie jest być kolorowym pedziem, w związku z tym odpalamy opcję jeszcze bardziej „konserwatywno-chadecką” niż skompromitowany platfusiarski gang Olsena, dzielimy się z narodem częścią spodziewanych zysków, utwierdzamy go w poczuciu „dumy z bycia dumnym” przy pomocy bogoojczyźnianej otoczki ze szczególnym uwzględnieniem obchodów tych lub innych rocznic, w nad wyraz rzecz jasna uroczystej oprawie, a w gruncie rzeczy, przy kosmetycznym przestrojeniu pewnych najbardziej widocznych akcentów, priorytety prowadzonej, a właściwie narzucanej przez realnych decydentów polityki, wyznaczające jej główny, jedynie słuszny kierunek, pozostają bez zmian.
   Świadczyć na korzyść tego rodzaju teorii mogą, pojawiające się co jakiś czas z zadziwiającą regularnością, odznaki niewczesnej koncyliacyjności w prowadzonej polityce międzynarodowej, ale i wewnętrznej, gmatwanie pewnych, wydawałoby się, że jednak dość prostych do rozwiązania spraw, miast sfinalizowania ich jednym cięciem i tym sposobem generowanie na przyszłość kolejnych problemów poprzez sukcesywne rozzuchwalanie elementów naszego krajowego „deep state’u”, stosujących dziś w swych jawnie antypolskich działaniach, w porozumieniu ze swoimi zagranicznymi mocodawcami, ewidentną obstrukcję. A może pierwotną przyczynę tego wszystkiego, a zarazem rozwiązanie powyższej zagadki stanowi przeprowadzone już dawno spozycjonowanie elektoratów na z góry upatrzonych pozycjach, poprzez zagospodarowanie ich na wskazanych szańcach w kontrze wzajemnie do siebie, tak aby pozostawało jedynie przyglądać się ze spokojem jak rosną w swych wywoływanych sztucznie emocjach i dokładać od czasu do czasu do jednego lub drugiego pieca? Czy właśnie nie kolejnej fazy tego rodzaju operacji jesteśmy obecnie świadkami? I jak dojść do prawdy, jednocześnie nie popadając w samozadowolenie i marazm, ale i zarazem nie zakiwawszy się w meandrach zapętlających się nawzajem teorii spiskowych, których mnożenie bez umiaru stało się już udziałem tak wielu „niezależnych komentatorów”, co samo w sobie może doprowadzić jedynie do pomieszania pojęć, skompromitowania nieraz szczytnych idei, a także całkowitego zagubienia się środowisk uważających się za „jedynie patriotyczne”? Ale to jest już chyba temat na nieco inną notkę.

*http://naszeblogi.pl/51112-statek-pijanych-polska