Punkty niby wspólne, a jakby obce sobie nawzajem

   Nie sądziłem, że to kiedyś powiem bądź też napiszę, ale tak – znalazłem w ostatniej wypowiedzi mister Gorzelika tezy, z którymi pod pewnymi warunkami mógłbym się zgodzić. Można z tego wysnuć tezę, że czym skorupka za młodu nasiąknie… W końcu mój śp. Ojciec swego czasu popierał autonomistów do tego stopnia, że w prowadzonym przez siebie warsztacie wykładał na ogólnodostępny stół firmowane przez tą ekipę broszury. Działo się to wprawdzie w latach kiedy o panu Gorzeliku nikt jeszcze nie słyszał, a Ruch Autonomii Śląska cieszył się w okolicy znikomym poparciem, ale za to właśnie wtedy RASiści, w wyniku nieco inaczej skonstruowanej ordynacji wyborczej, posiadali jednoosobową reprezentację w Parlamencie. U mojego szanownego Rodziciela takie zapędy w kierunku utopijnych pomysłów na autonomię czy też pewnych fascynacji umiejscowionym za Odrą Ordnungiem wynikały najpewniej z niczego innego, jak z wielkiego rozczarowania zarówno Polską PRL-owską, jak i tą późniejszą, „postsolidarnościową”, a w swej istocie właściwie postkomunistyczną, a jednocześnie z wielkiego umiłowania swojego Heimatu, czy jak tam kto woli - Małej Ojczyzny. Ojciec wielokrotnie wyjeżdżał do Reichu, ale nie potrafił zdecydować się na to aby - tak jak wielu zdeklarowanych polskich patriotów - pozostać tam na stałe. Powracać do kraju zdarzyło mu się nawet bezpośrednio po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego, aby nie pozostawiać samej małżonki z trojgiem dzieci, na co wielu jakże odważnych ludzi w owym czasie nie potrafiło się zdecydować. Wspominał potem jak będąc w drodze, w obliczu nadjeżdżającego na wąskiej szosie z naprzeciwka pojazdu gąsienicowego obdarzonego wycelowaną weń lufą, musiał ratować się wjeżdżając swą „Zemstą Honeckera” w śnieżną zaspę.
   W moim przypadku te jego emocje przełożyły się w jakiś sposób na kibicowanie całymi latami reprezentacji Niemiec w piłkarskich rozgrywkach międzynarodowych. Po prostu po latach kompromitacji ze strony naszych reprezentantów, minutach i godzinach zszarganych nerwów i upokorzeń przed telewizorem, musiałem w swej podświadomości w jakiś sposób znaleźć skuteczną receptę na to aby pozostać zdrowszym i szczęśliwszym. Dlatego równolegle, póki jeszcze piłka kopana była w stanie wzbudzać we mnie jakoweś zainteresowanie, przejąłem po własnym Ojcu kibicowską schedę, popierając w meczach międzypaństwowych także sąsiadów zza Odry. W ostatnim dziesięcioleciu sprzyjało temu kilka umiejscowionych w tamtejszej kadrze dość swojsko brzmiących nazwisk. Jednak – podobnie jak w przypadku reprezentacji Francji w latach 60-tych – ów słowiański transfer stanowił swego rodzaju początek końca. Ktoś może pamięta jeszcze jakie nazwiska zwracały na siebie uwagę na boisku gdy po raz pierwszy reprezentacja znad Sekwany święciła tryumfy w światowych i europejskich rozgrywkach? Kopaszewski, Wiśniewski, Głowacki… Trudno uwierzyć, prawda? Ale i przecież Fontaine… Trudno o bardziej europejskie, zarówno pod kątem lingwistycznym, ale i antropologicznym, okazy. A co się stało później? Później był Platini wywodzący się z rodziny włoskich imigrantów. I dalej się już posypało. Kiedy na boisko zaczął wybiegać Barthez i 10 potomków ludów skolonizowanych, przestałem się dłużej interesować losami rozgrywek, w których miały brać udział podobne konglomeraty. Podobny proces właśnie przebiega pomyślnie u naszych zachodnich sąsiadów. I w tej sytuacji to my po raz kolejny siłą rzeczy wyrastamy (i to nie tylko w owej symbolicznej sferze reprezentacyjnej) ponad inne narody europejskie, jako jedyny liczący się dzisiaj ludnościowo nośnik cywilizacji może już właśnie nie tyle europejskiej (bo ten przymiotnik już dzisiaj niewiele znaczy), ile indoeuropejskiej żeby nie napisać: indoaryjskiej.
   Jednak z czasów największych piłkarskich sukcesów wspomnianego ex-prezydenta UEFA, kiedy po przeciwnej stronie na boisku szalał berserker Schumacher (nie, nie ten od Formuły 1) i dziesięciu blondasów nadrabiających niedociągnięcia w posiadanej technice ciężką harówą na murawie, a nawet tych nieco późniejszych, kiedy ów dominujący odcień włosowo-głowowy odchodził już powoli w niepamięć, zapamiętałem i muszę przyznać jedno. Ta reprezentacja mnie nigdy nie zawiodła, nigdy też nie przyniosła mi wstydu. Być może tego typu przekonanie nosił gdzieś z tyłu głowy mój Ojciec kiedy roił sobie o uniezależnieniu się Śląska od Polski, o autonomicznym bycie opartym na tak ponoć mocno przypisanym zarówno do Niemców, jak i do Ślązaków, zamiłowaniu do porządku. Być może miała też w tym jakiś swój udział lektura prenumerowanych pism. W mym domu rodzinnym były dostępne od okazji do okazji zarówno „Gość Niedzielny”, „Katolik”, tygodnik „Niedziela”, ale również „Panorama”, „Razem”, niezwykle ambitna (w porównaniu z dzisiejszymi „pismami kobiecymi”) „Kobieta i Życie” czy harcerskie „Na Przełaj” (choć Ojciec już na początku mojej drogi edukacyjnej raczył wybić mi z głowy pomysły na zapisywanie się do zuchów, zapowiadając stanowczo, że „nie będę należał do żadnej komunistycznej organizacji”), nie wspominając o moim ulubionym za czasów bycia przedszkolakiem „Misiu”. Ale na co dzień wertowało się „Trybunę Robotniczą” (nie mylić czasem z Ludową) i „Dziennik Zachodni”. Tą pierwszą po przemianowaniu na „Trybunę Śląską”, scalono z czasem z tym drugim. I nagle okazało się, że owa najpopularniejsza w polskiej części Górnego Śląska (bo przecież jest i Śląsk Dolny, o czym wielu – w tym i tzw. autonomistów – zdaje się od czasu do czasu zapominać) codzienna gazeta lokalna, stała się ni stąd ni zowąd głównym organem prasowym RASistowskiej jaczejki.
   I właśnie na łamach tejże gazety wyczytałem ostatnio, że imć pan Gorzelik też ponoć kibicuje Niemcom. Tyle, że niejako na przekór Polakom, leczącym podobnież swoje własne kompleksy ostatnimi przegranymi owej Bundesferajny. I nie jest pan Gorzelik broń Boże kibicem sukcesu. Bo przyznawać się do faktu kibicowania naszym zachodnim sąsiadom zaczął dopiero w czasie, kiedy ichnia reprezentacja zaczęła odnosić porażki. Ów zmiszungowany działacz, częstokroć brylujący w mediach jako „najbardziej rozpoznawalny śląski regionalista” (za „Dziennikiem Zachodnim” właśnie), kibicuje bowiem ponoć na co dzień Szkocji i Irlandii, których mieszkańcy absolutnie nie leczą swoich kompleksów porażkami reprezentacji Anglii. Trochę ta czasowa niechęć do otwartego kibicowania reprezentacji sąsiadów zza Odry przypomina mi odnotowane swego czasu nieprzyznawanie się pewnego obecnego „czołowego europejskiego polityka” (za czołobitnym redaktorem Kraśko, dla niezorientowanych - z tych Kraśków) do posiadania w swoim drzewie genealogicznym dziadka, któremu przydarzyło się służyć w Wehrmachcie. Sam osobiście przodkiem mającym w swoim życiorysie takowy epizod pochwalić się mogę i bynajmniej jakoś nigdy się tego faktu nie wstydziłem. Ale cóż, gdzie mi tam w końcu do „prezydęta Europy” z jego jakże znamienitą reputacją. Mego Dziadka z III grupą volkslisty, mającego szóstkę dzieci na utrzymaniu nikt się bynajmniej o zdanie nie pytał kiedy wcielano go do najlepszej ówcześnie armii świata. Podobno na etat kierowcy, choć przecież po wojnie wszyscy byli kierowcami. Nigdy z nim zresztą na temat jego wojennych przygód nie miałem okazji porozmawiać, Ojcu również niezbyt wiele udało się z niego wyciągnąć. Wszystkie pamiątki, mundury, fotografie spalił. Po jego śmierci podczas rozbiórki parterowej chałpki, w której się urodził, wychował i mieszkał niemalże do samego zgonu, odnaleźliśmy jedynie dwie klamry od paska, po wojnie najwyraźniej towar deficytowy (na czymś w końcu trza było gacie nosić tak w domu, w obejściu, w kościele, jak i w hutniczej hali). Jedna z inskrypcją „Gott mit uns”, druga bez inskrypcji, za to ze spiłowanym „starohinduskim symbolem szczęścia”.
   Zdecydowałem się napisać o tym wszystkim z dwóch powodów. Pierwszy z nich dał mi sam Gorzelik, wspominając w swojej wypowiedzi o „erupcji prostego patriotyzmu”, dla której okazją są ponoć w Polsce wyniki osiągane w tym czy innym sporcie. I tutaj o zgrozo muszę się z owym krojcokiem zgodzić. Generalnie raczej za profanację polskich barw narodowych uznałbym te wszystkie biało-czerwone kondomy na samochodowych lusterkach, te wszystkie oflagowania czego się tylko da wokół uskuteczniane namiętnie przez tych, którym zazwyczaj nie przyjdzie to nawet na myśl w dniach naszych świąt narodowych. Pamiętając również nadal brąkowo-maltańsko-indonezyjskie kotyliony uważam to za przejawy swego rodzaju fasadowego patriotyzmu. Osłabiają mnie również tryumfalne, częstokroć pijackie ryki, w przypadku odniesienia takiego czy innego zwycięstwa, w rodzaju „jesteśmy potęęgąąą!!”, chociażby z tego względu, że wskazują one na wyraźne dodanie niektórym z tego, błahego dość w gruncie rzeczy powodu, złudnego poczucia mocy, podczas gdy nadal żadną potęgą nie jesteśmy i jeszcze przynajmniej jakiś czas nie będziemy, a żeby odwrócić ów trend, należy przede wszystkim ze zdwojoną mocą wziąć się do pracy, miast pławić się we własnym samozadowoleniu, osiadając tym samym na nie do końca zasłużonych laurach. Na temacie chóralnych zaśpiewów na melodię skomponowaną przez parkę anglosaskich pederastów pt. „Polskaaaa – Biało-Czerwoni…”, przez litość połączoną z niesmakiem wolałbym się nie zatrzymywać. Tyle, że w odróżnieniu od opinii wyrażonej przez pana Gorzelika, moje osobiste wrażenie jest takie, że owe januszowe zachowania i rytuały nie są przypisane jedynie do naszej narodowości. Ale jak każdy mogę się przecież mylić.
   O drugi powód już zdążyłem niejako zahaczyć. Mianowicie mierzi mnie okrutnie mizianie się śląskich autonomistów na szczeblu lokalnym z reprezentantami najbardziej chyba, bo w sposób całkowicie jawny i otwarty, sprzedajnej partii jaką nosiła nasza ojczysta ziemia w ostatnim ćwierćwieczu, o czym świadczą nie tylko ostatnie, kolejno po sobie następujące, „chwile szczerości” w wykonaniu pięknego Czaskosia, ale przede wszystkim kolejne tandetne prowokacyjki jego giermańskojewropejskiego pryncypała z ryżą zaczeską i notorycznie przyklejonym do klauniej facjaty głupkowatym uśmieszkiem na przemian z czymś na kształt wytrzeszczu (który na własny użytek nazwałem swego czasu „wielce poważną miną” pt. „zbyt to wszystko podobne żeby spać spokojnie kiedy na Kremlu strzelają korki od szampana”), któremu tradycyjnie do stóp rzucił się ostatnim czasem wspomniany redaktorek z resortowej dynastii, robiący latami u swego mocodawcy na przemian za podnóżek i stojak pod mikrofon. RAŚ pod wodzą Gorzelika postawił na sojusz ze środowiskiem, które przez osiem lat rządów nie potrafiło nawet przeforsować ustawy metropolitalnej, tak aby nie przeszkodzić czasem „stolycy” w spijaniu po staremu całej unijnej śmietanki, tworząc tym samym bez przeszkód „Polskę dwóch prędkości” i niech to najlepiej zaświadczy o wartości tego aliansu. O innych numerach w wykonaniu lokalnych prowokatorów w rodzaju „u nas witali serdecznie” czy kreowaniu niedobitków Wehrwolfu na śląskich „Żołnierzy Wyklętych” (o czym już kiedyś zdarzyło mi się napisać) wstyd mi - jako Ślązakowi z dziada pradziada tak po mieczu , jak i po kądzieli - w ogóle wspominać.