Futbonomia

- To jest jakiś absurd! Czy jutro możemy zagrać z nimi jeszcze raz?
Te słowa są wyrazem niezmiernego rozczarowania. Padły z ust angielskiego piłkarza, reprezentującego swój kraj na mistrzostwach świata w piłce nożnej w roku 1950.
Przeczytałem ostatnio „Futbonomię” Simona Kuipersa i Stefana Szymańskiego. Do oceanu informacji szczegółowych i wszechstronnych odkrywczych rozważań statystycznych dokładam swoje i 60 lat z futbolem związanych doświadczeń praktyka i miłośnika. Wyposażony w ten bak paliwa przydatnego w  kontynuacji tych przemyśleń zaczynam oglądanie mistrzostw 2018. Wszystko w sumie służy dobrej zabawie – przy pisaniu autorom humor dopisywał. Skończyli oni swoją książkę gdzieś przed 5 laty i ten aneks czasowy już pozwala na weryfikację prognoz i  sprawdzanie    rozwoju trendów. Kilka dni mistrzostw i już mogliśmy zobaczyć kapitalne zdarzenia, pełne treści a pozwalającego statystykom na rozkręcanie ich młynów i pieczenie z nowej mąki chleba - przeważnie według starych receptur.
Mistrzostwo mogą zdobyć kraje o dużej populacji, odpowiednio rozwinięte gospodarczo i posiadające wiekową, bogata tradycję gry w piłkę nożną. I tak to leci, zwycięzców przyszłych mistrzostw  szukać należ wśród dotychczasowych tryumfatorów: Niemcy, Włochy, Brazylia, Hiszpania, Argentyna, Anglia, Francja. Historię współczesnych mistrzostw należy liczyć od roku 1954.  Cztery lata wcześniej, kiedy to Anglia odpadała z turnieju po porażce 1:0 z USA, materiału statystycznego nie można traktować poważnie. Przypadek w piłce nożnej zawsze odgrywał kolosalną rolę i jest coś fascynującego w tych ciągach wydarzeń, czasem sprowadzających chwilę szczęścia, ale przeważnie fatalnych, skutkujących powodzią goryczy przeżywanej latami przez miliony.
Anglicy, twórcy futbolu, właściciele armii drużyn rozgrywających mecze w kilku zawodowych ligach przegrali 68 lat temu mecz z kompletnymi ignorantami, o których dziś jeszcze można powiedzieć, że są słabi – USA nie zakwalifikowało się do finału w Rosji.
Jak to się wtedy na stadionie w Bello Horizonte mogło stać? Pech? Sam tylko ogrom pecha?! W ciągu pierwszych dziesięciu minut wyspiarze mieli 6 znakomitych okazji do zdobycia bramki, w tym dwa trafienia w słupek. Potem stracili bramkę i na ich drodze stanęła dzielność przeciwnika, największy walor w tym sporcie. Porażka w tym meczu oznaczała dla nich powrót w niesławie.
"Odebrałem piłkę około 35 jardów po prawej stronie od bramki", kontynuuje Bahr (Walter Bahr ur. 1927), ponownie przeżywszy chwilę. "Posunąłem się trochę naprzód, a następnie strzeliłem z odległości około 25 jardów, uderzyłem piłkę dobrze i zmierzała ona do bramki." Gdy angielski bramkarz przygotowywał się do jej sparowania, gdy na drodze piłki znalazła się sylwetka będącego w ruchu Gaetjensa - urodzonego w Haiti, który pracował na zmywarce i  był  studentem (uczniem?) w niepełnym wymiarze godzin, nadto  późno włączonego do zespołu – zmienił kierunek lotu piłki. "Byłem zasłonięty, gdy piłka wpadała do bramki, ale Joe zawsze strzelał dziwne bramki. Słyszałem, jak ludzie mówią, że to było niechcący, ale wątpię w to." [Wikipedia]
Tak właśnie twierdzą Anglicy:
Gaetjens – student księgowości i pomywacz w restauracji na Manhattanie, który nie posiadał nawet amerykańskiego paszportu – zdobył bramkę przypadkowo. „Gaetjens ruszył w stronę piłki, ale w ostatniej chwili postanowił się uchylić – napisał później kapitan drużyny Billy Wright. – Piłka odbiła mu się od głowy i przeleciała obok zdezorientowanego Wiliamsa.”

                                         

Każdy mecz na mistrzostwach to odrębna historia: przygotowania do niego, potem na stadionie wydarzenia spodziewane i niespodziewane i wreszcie nie mająca końca rzeka emocjonalnych opinii i komentarzy. W świecie podzielonym, politycznie i kulturalnie zróżnicowanym, gdzie nawet jedzenie, czyli  to co do życia człowiekowi niezbędne, jest dla obcych często nie do przełknięcia, w tym świecie plebejska w swym charakterze piłka nożna stała się wspólnym mianownikiem - ideą zrozumiałą i angażującą w zasadzie wszystkich.   Chce się o niej opowiadać i słuchać. Cieszy nawet kiedy zasmuca.