Czernyszow, aut i... „Mazurek”

Dziś w Katowicach, w „Spodku” pierwszy mecz polskiej reprezentacji siatkarskiej pod wodzą nowego belgijskiego trenera Vitala Heynena, a za sześć dni w tychże Katowicach Polacy zainaugurują swój udział w Lidze Narodów (zastąpi Ligę Światową). Dwa kolejne mecze rozegra w następny weekend w Krakowie.

Z tych właśnie powodów publikuję tekst siatkarskiego felietonu, który niedawno ukazał się w tygodniku „Wprost” w ramach mojej stałej rubryki.

Miałem wtedy 13 lat. To było w Gdańsku. Tam spędzałem część wakacji. Sam koniec lipca. Chyba środek nocy. A na pewno za oknem było już ciemno. W
pobliskich domach wszędzie w oknach telewizyjna poświata. Rodacy skupili się przy telewizorach. Nie dziwota. Na drugim końcu świata, w Montrealu, w tej „Kanadzie pachnącej żywicą”, mówiąc Arkadym Fiedlerem, polscy siatkarze walczyli o swój pierwszy w historii medal olimpijski. I od razu o złoto. Przez wiele lat polscy faceci grający „w siatkę” byli w cieniu polskich siatkarek. A te były przez dziesięciolecia światową elitą. Na igrzyskach olimpijskich (proszę nie mówić „olimpiada” - bo to pojęcie oznaczające, od czasów starożytnych, czteroletni okres miedzy tymi zawodami) nasze dziewczyny zdobyły już w dekadzie poprzedzającej Montreal dwa medale (w Tokio A. D. 1964 i Meksyku A. D. 1968). Na mistrzostwa świata nawet trzy - w latach 1950. i 1960. - w tym jedno „srebro”. Zaś czempionacie Europy aż osiem, z czego cztery razy były wicemistrzyniami Starego Kontynentu. Polki były w owych latach nie tylko jednymi z najlepszych „pod siatką”, ale też na pewno najpiękniejszymi. Nasi mężczyźni mogli się w tym czasie pochwalić skromniutką kolekcją dwóch medali mistrzostw Europy: „brązem” w 1967 i „srebrem” rok przed Montrealem oraz sensacyjnym tytułem mistrzów świata z Meksyku w 1974. To już była zasługa trenera Huberta Wagnera zwanego - z racji metod treningowych - „Katem”. Charyzmatyczny, fanatyk pracy, dziś byśmy powiedzieli „pracoholik” wzniósł Biało-Czerwonych na poziom wcześniej nigdy nie osiągalny.

A więc cała Polska - i ja z moją Mamą nad morzem, w Gdańsku - spędzała noc bądź przy telewizorach, bądź przy radioodbiornikach, bo we frankofońskim Montrealu nasi tłukli się w finale z Rosjanami. Wtedy grało się inaczej. Nie tylko mniej fizycznie, ale każdy punkt trzeba było uzyskać po własnym serwisie, a nie tak, jak dzisiaj, gdy każda akcja jest punktowana. Chłopcy Wagnera przegrali pierwszego seta do 11. Tu uwaga: wtedy grało się tylko do 15 zdobytych punktów, nie tak jak teraz do 25. Mecze jednak były dłuższe, bo wielokrotnie przebijano piłki bez punktu. Stąd żelazna kondycja, której wymagał Wagner była więcej niż przydatna. Nasi byli dużo bardziej zmęczeni po półfinałach: Sowieci przespacerowali się po Kubie trzy do zera, a nasi w ciężkim pięciosetowym meczu wymęczyli wiktorię nad obrońcami tytułu mistrza olimpijskiego z Monachium A. D. 1972 Japończykami 3-2. Na finał „ruska kamanda” była dużo świeższa.

Nasi wygrali dość wyraźnie drugiego i trzeciego seta i do „ Mazurka Dąbrowskiego” brakowało im już tylko jednego. W czwartym cięliśmy się z Sowietami dramatycznie - tamci grali jak o życie. W końcu wygrali „na przewagi”, jak to się mówi w gwarze siatkarskiej, 19-17. Dreszczowiec trwał. W polskich domach też. Polacy gnietli, gnietli i zaczęli odskakiwać. Zwiększali przewagę. Mieliśmy meczbola. Piłka była po radzieckiej stronie. Wystawka i... Do końca życie, słowo honoru, zapamiętam ten ryk polskiego komentatora (Wojciech Zieliński?): „Czernyszow... Aut!”.

„A imię jego Czterdzieści i Cztery”- za dwa lata, na igrzyskach w Japonii, którą wtedy ograliśmy w półfinale, minie 44 lata od tamtego złota. Złota, które było dziełem „chłopców Wagnera”. Po latach warto przypomnieć tych, którym zawdzięczamy te wzruszenia: Bosek (ukłony!), Bebel, Gawłowski, Karbarz (pozdrowienia Marku!), Lubiejewski, Łasko, Rybaczewski, Sadalski (uściski, Włodek!), Edward Skorek (znaczy kapitan...), Stefański, Wójtowicz, Zarzycki.

Chciałbym przeżyć to jeszcze raz... Kiedy? We wrześniu tego roku na mistrzostwach świata? A może w 2022, bo właśnie walczymy, by kolejne MŚ były znów w Polsce?