Gdzie są punki z tamtych lat?

   Z zamiarem wypłodzenia tekstu o podobnej tematyce nosiłem się już od jakiegoś czasu, ale ostatecznie zmobilizował mnie do tego fakt uczestnictwa w charakterze widza i słuchacza w występie pewnego czołowego przedstawiciela tzw. II-giej fali brytolskiego punkrocka (tej I-szej jakoś nigdy nie zwykłem oceniać zbyt wysoko jako z definicji nieco pozerskiej i w pierwotnej odsłonie dość sztucznie wykreowanej w celach z gruntu czysto komercyjnych – notabene aż dziw bierze, że sir Malcolm nie może pochwalić się w ramach swego drzewa genealogicznego równie pierwszorzędnymi korzeniami jak niejaki imć Epstein, choć taka na ten przykład miss Spungen już jak najbardziej, choć zdecydowanie bez korzyści dla pionierów nurtu, jak również jego całości - służąc zresztą za wymowny przykład), jaki odbył się w miniony weekend w stolicy tzw. województwa śląskiego. Kto nie był, a ciekaw jest o kim mowa, niech sobie wygugla – nie będę tutaj reklamował ani rzeczonej kapeli (zwłaszcza, że reklamy raczej nie potrzebuje, o czym może zaświadczać chociażby fakt zaliczania tejże - w moim prywatnym rankingu - obok zaoceanicznych Ramones, Dead Kennedys oraz Misfits do Wielkiej Czwórki ujmowanego całościowo rzeczonego stylu muzycznego) wraz z krajowymi supportami, ani użyczającego im sceny klubu o dość długiej tradycji, choć funkcjonującego od nie tak dawna w nowej lokalizacji. Za to przyznam się, że nagłówek zaczerpnąłem z tytułu oraz tekstu jednego z najlepiej swego czasu - w zamieszkiwanej przeze mnie okolicy - znanych koncertowych kawałków (i tutaj już z pełną premedytacją zareklamuję, choć zespół jest tak dobrze zakonspirowany, że nawet na yt ciężko znaleźć cokolwiek, co choć w ogólnych zarysach nadawałoby się do odsłuchania) cieszącego się we wczesnych latach 90-tych w pewnych kręgach renomą niemalże kultowego bandu z terenu dawnego ROW-u – mianowicie niejakiej Kaszany. Jako się rzekło, jakichś bardziej uchwytnych pozostałości po twórczości owej kapeli właściwie dziś już nie bardzo istnieje sposobność uświadczyć poza tym, że już po jej rozpadzie, powiązana z nią personalnie któraś tam z kolejnych odsłon składu Bulbulators zaadaptowała na swoje potrzeby kilka starych „kaszaniarskich” numerów, żeby wymienić chociażby „Świnie” czy „Ja wychodzę”, który to utwór w pierwotnej - notabene dużo ciekawszej - wersji znany był najbardziej zagorzałej lokalno-załoganckiej publiczności jako „Bezsensowny dzień”.
   I tak jak po owej, zapomnianej już obecnie niemalże całkowicie, kapeli i jej twórczości trudno jest dzisiaj odgrzebać jakiekolwiek wymierne ślady, podobnie ma się rzecz z informacjami o losach tworzących ją członków oraz ówczesnych fanów pogujących pod sceną na kilku zachowanych zapisach z koncertów – również do odszukania na yt. Pamięć o tychże zamierzchłych wydarzeniach pozostała jedynie we wspomnieniach ludzi w tychże zamierzchłych czasach tworzących otaczające zespół środowisko i ową prawidłowość można dziś zastosować praktycznie do całego ruchu subkulturowego funkcjonującego dość prężnie w okresie „wielkich przemian”. Gdy porówna się nurty młodzieżowe nadające ton polskiej ulicy jakieś 20-30 lat do tyłu z tym z czym mamy do czynienia dzisiaj, trudno nie odnieść wrażenia, że we współczesnych latach dominuje koncentrująca się na dekoracjach pustka, niejako programowa bezideowość, a ponadto politpoprawna sztampa nakazująca nasto- i dwudziestoparolatkom prezentować sobą niemalże jednolity wygląd oraz schemat zachowań, w których jedynymi elementami wyróżniającymi są - w zależności od aktualnie preferowanej samoidentyfikacji płciowej (choć i to niekoniecznie obligatoryjnie) - wysokość upięcia babcinego koka w kontraście do strony, na którą przylizany jest mniej lub bardziej fantazyjny zaczes oraz opcjonalnie do długości ewentualnego zarostu (bo w tym wieku jeszcze nie każdy nań zdążył zasłużyć), a dla wszystkich zusammen do kupy niezależnie od osobistych upodobań – kolor identycznego kształtu oprawek w obowiązkowych niemalże, bo i ponoć w zamyśle użytkowników nadających nieco „inteligenckiego” sznytu,  brelach.
   Niegdyś sądząc po samym wyglądzie grupy młodzieży idącej ulicą można było dość łatwo wyciągnąć - stosunkowo bliskie prawdopodobieństwa graniczącego wręcz z pewnością - wnioski dotyczące ulubionych przez jej członków gatunków muzycznych czy wyznawanych poglądów. Czy to było mądre czy głupie, dobre czy złe – tutaj oczywiście można dyskutować w myśl nieśmiertelnej introdukcji pt. „za moich czasów…”, jednak dziś spotykamy się na co dzień z tak naprawdę dość zunifikowaną, choć na pozór pstrokatą masą, w której niemalże każdy usiłuje przynajmniej deklaratywnie silić się na oryginalność i niepowtarzalność, dla przykładu dziergając sobie te wszystkie jaskółeczki na nadgarstkach i klucze wiolinowe za uchem, wzorem dawnych równie nieobciachowych delfinków tudzież motylków umieszczanych na ramionach czy też łopatkach,  a w rezultacie mamy do czynienia ze zjawiskiem podobnym do tego, jakie miało miejsce wśród młodzieży w pamiętnej epoce rządów Gierka, kiedy to wszyscy jak jeden mąż paradowali na co dzień po ulicy w hełmofonach, niekiedy tylko przyozdobionych dodatkowo gustownymi pekaesami. Różnice natury ideologicznej również należały w okolicach okresu transformacji do z gruntu zasadniczych. Skinheadzi byli jeszcze wtedy rzeczywiście skinheadami, zanim jeszcze zaczęły docierać ze „zgniłego zachodu” jakieś nowomodne redskinsowo-„antyfaszystowskie” potworki tworzone w ramach samoobrony przez tamtejszych zafascynowanych Marksem i Engelsem pięknoduchów podpinających się na chama pod „working class”. Dla odmiany fani muzyki metalowej poza jakimiś nielicznymi ekstremalno-rytualnymi przypadkami skupiali się przede wszystkim na przekazie muzycznym, spychając na dalszy plan warstwę tekstową wypełnianą baśniową treścią o smoczych bojach i dziadku lucyferze. O dużo mniej licznych wyznawcach DM, choć z pewnością stanowili oni jedyny w swoim rodzaju ewenement subkultury opartej na przywiązaniu do tylko i wyłącznie jednej grupy muzycznej, nie ma co tutaj raczej w kontekście politycznym wspominać. O obecnych na polskich ulicach głównie przed rokiem 89-tym nowofalowcach, czy też jak kto woli zimnofalowcach, jako nurcie pokrewnemu ideologicznie ruchowi punk, też nie warto chyba poświęcać osobno zbyt wiele miejsca.
   Zanim, jednak przejdziemy do konkluzji stanowiącej jakąś formę odpowiedzi na pytanie zawarte w tytule notki, aż prosi się o skreślenie paru słów o formacyjnym niejako, sztandarowym zespole, będącym swego rodzaju krajowym prekursorem tej właśnie „fali”, swego czasu robiącym na naszym podwórku karierę, której wyznacznikiem była m.in. rzesza słuchaczy porównywalna poziomem swego fanatyzmu do wspomnianych już chłopaków w trzewikach z blaszkami. Otóż Republika – bo o niej właśnie mowa – we wczesnych latach osiemdziesiątych stworzyła utwór przywoływany już swego czasu w którejś z moich notek w swojej nieco późniejszej wersji jako „Biała Flaga 91”. Jednak wersja pierwotna, której tekst traktował w skrócie o oczywistości przejścia buntowniczych mas niegdysiejszej młodzieży od czasu „burzy i naporu” do etapu „sprzedania się” - czy to (w sposób mniej lub bardziej sporadyczny kontestowanym dotąd) „instytucjom”, czy też po prostu szeroko pojętym „zasadom rynkowym”, określającym porządek, w myśl którego aby mieć co do garnka włożyć, trzeba najpierw m in. na ów garnek jakimś sposobem zarobić, otóż właśnie ta wersja w sposób najbardziej wyrazisty odpowiadałaby poruszanej w niniejszej notce (po najpewniej tradycyjnie nieco przydługim wstępie) tematyce, jako że zahacza o pewnego rodzaju formę „wyrastania” z okresu młodzieńczego „znarowienia się” i konieczność wcześniejszego lub też późniejszego dostosowania się do otaczającej rzeczywistości, której oblicza jakoś kolejne pokolenia „młodych gniewnych” nijak nie potrafiły dotąd w sposób diametralny, tyleż rewolucyjny co trwały, odmienić.
   Bo i w jakich ideologicznych kierunkach rozeszli się dawni anarchiści i zwykłe ordynarne jabol-punki? Dokąd zawiódł ich nabywany wraz z wiekiem racjonalizm, odwodzący społeczeństwo w swej zdrowej masie od utopijnych rojeń i porywania się z motyką na słońce? Wszyscy chyba zdajemy sobie sprawę, że aby jakakolwiek ideologia o cechach utopii nabyła szans powodzenia, musiałaby z miejsca opanować glob cały, aby za jednym zamachem pozbyć się wrogiej z natury konkurencji. Dotyczy to zarówno korwinowskiej idei wolnego od wszelakich uregulowań rynku jak i wszystkich -izmów, z którymi tak wielu jak do tej pory zawodników próbowało bez większego powodzenia brać się za bary. A skoro nie można wiecznie żywić się taką czy inną utopią, trzeba dostosować się do obowiązujących reguł gry, niejako „zejść na ziemię” i raz na zawsze porzucić legendy o krainach wiecznej szczęśliwości. A spośród dostępnych w „realnopolitycznej” ofercie opcji wybrać ścieżkę tzw. mniejszego zła. Albo zasilić szeregi jakiegoś kolejnego (mocno dla odmiany w dzisiejszych poronionych czasach spedalonego) RAF-u czy innej sfanatyzowanej jaczejki, tyle że obecnie - odwrotnie niż w latach toczonej pełną parą przez cały zimnowojenny okres bezpardonowej walki - pozbawionych wyraźnych źródeł sponsorowania, które pozwalałyby na rzeczywiste działanie o cechach prawdziwego, nie malowanego terroryzmu. Stąd dziś tryumfów nie święci bynajmniej terroryzm o czerwonym ubarwieniu, a aktywni, realnie groźni bojownicy, względnie męczennicy, wywodzą się ze środowisk o zupełnie innych rodowodach czy też konotacjach. Na tym tle od czasu do czasu groteskowo wyglądają przeróżne niedobite, niezwykle rzecz jasna antysystemowo nastawione tzw. „anarchodinozaury”, niezmiennie i częstokroć nawet całkiem przekonywująco odgrywające swoje - niejednokrotnie całkowicie zgodne z oczekiwaniami licznie zgromadzonej publiczności - spektakle (choć nie pozostając w tym swoistym pajacowaniu całkowicie osamotnionymi bo i przecież w ostatnim czasie mamy także do czynienia ze zjawiskiem, które śmiało można chyba określić mianem satanocelebryctwa), siejące ze sceny „zamęt i zniszczenie” żeby potem grzecznie zameldować się u mocodawców po gratyfikację, a następnie jeszcze grzeczniej odprowadzić od niej należny podatek.
   Jednak zwyczajny, statystyczny czy wręcz przysłowiowy punk czy nie punk aby jako tako pozostać w zgodzie ze swoimi niegdysiejszymi ideałami ma dziś do wyboru: rozejrzeć się za jakąś alternatywą spełniającą przynajmniej część dawniej przypisywanych bezpośrednio „środowisku o lewicowej wrażliwości” postulatów socjalnych, pozwalającą przy tym spokojnie i w miarę dostatnio żyć niewydziwiającej części narodu, bądź też - jeśli z jakichś powodów to słowo kogoś odrzuca - społeczeństwa lub też rzucić się w nurt otumanionych słowami-kluczami, czy też raczej słowami-pałkami w rodzaju: „faszyzm”, „homofobia” (przykład prawdziwego kuriozum), „zmuszanie do prokreacji”, „dyskryminacja płci”, „wycinanie lasów” czy „eksterminacja kornika-drukarza” oszołomów, względnie dorzucających do tego „kon-sty-tu-cję” tudzież „wolne sądy” oraz opowieści dziwnej treści ze stumilowego lasu o tym jak to główne zagrożenie dla praworządności i demokracji w Polsce stanowi dziś Kościół Katolicki. Dalej jest już jedynie folklor skupiający się na unikaniu jedzenia mięsa (co ostatnim czasem sam - niezbyt wprawdzie ortodoksyjnie - zwykłem praktykować, choć nie tyle ze względów ideologicznych, ile z uwagi na jego pogarszającą się w mym własnym mniemaniu rynkową jakość), organizowaniu adopcji dla pszczół, lepieniu dredów pod pachami (bo na łepetynie zwykle coraz mniej surowca) bądź też przebieraniu w damskie fatałaszki przy okazji różnego rodzaju lewackich spędów (choć jak właśnie doniosły wiewiórki, na ostatnich „paradach” jedne grupy biedroniów przeganiają inne rafalale, oskarżając je o – jakże by inaczej – dyskryminację). Myślę, że żaden spośród przynajmniej dostatecznie jasno, rzeczowo i sensownie, a przede wszystkim w miarę konsekwentnie i logicznie (pomimo potężnych ilości zabijanych w młodzieńczych latach przez tanie wińska tudzież inne równie mordercze używki szarych komórek) rozumujących dawnych pancurów (wliczając w to ich pochodne tudzież im pokrewne odmiany subkulturowe) nie powinien, przy postawieniu go w sytuacji powiązanej z koniecznością podjęcia tego rodzaju wyboru, przejawiać jakichś znaczących wątpliwości. I to mogłoby stanowić odpowiedź na pytanie gdzie znajdują się oni w chwili obecnej w sensie ideologicznym.

 

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika smieciu

27-04-2018 [02:02] - smieciu | Link:

Jednym z moich ulubionych powiedzonek, podobno autorstwa Stalina jest:
Idee są potężniejsze niż karabiny. Skoro nie pozwalamy wrogom na karabiny dlaczego mamy pozwalać na idee?
Tu jak mi się wydaje tkwi odpowiedź na pańskie pytania. Oczywiście że wciąż istnieją punkowcy. Anarchiści. Czy też ekolodzy i wegetarianie. A nawet ... prawicowcy czy katolicy.
Tyle że to jednak są idee. Niektóre mniej i inne bardziej ale wiąż z mocą, wciąż niebezpieczne. I dlatego zgodnie z logiką powyższego powiedzenia konieczna jest kontrola nad nimi. Jedną z metod takiej kontroli jest zagospodarowywanie i wypaczanie. Czy hipster ma coś wspólnego z hippisem? Czy jeśli ktoś zapoda dziwacznego fryza to stanie się punkiem? Czy Antifa i inne takie mają coś wspólnego z anarchizmem? Albo wiatraki i ekodisel z ekologią? A może PiS ma coś wspólnego z prawicą i walką o niepodległość? Albo żeby już dojechać do końca: na ile obecny Kościół Katolicki podąża za ideami Chrześcijaństwa?

Jasne jest że nie każdy ma pragnienie być punkowcem i anarchistą. Ale każdy ma pragnienie jakiejś idei. Czegoś na czym może oprzeć wspólnotę z innymi ludźmi. I to jest właśnie ogromnie niebezpieczne dla władzy. Gdyż taka idea, taka wspólnota ma naturalną skłonność do budowania swojego społeczeństwa, swoich zasad i swoich autorytetów. Dlatego każda władza, System w moim nazewnictwie, musi z tym walczyć. Musi wypaczać, ośmieszać, kanalizować. Tak by ostatecznie „rozsądny” człowiek nie miał niczego do wybrania. No bo jak tu zostać ekologiem? Albo katolikiem?
By właśnie nie było idei. By idee zdawały się śmieszne, przestarzałe, heh czemu nie moherowe?

I tak właśnie ci wszyscy ludzie obierają różne drogi. Część wsiąka w naturalny sposób w System. Tak działa System! Żyjąc zgodnie z nim masz lepiej. Ale nie wszyscy. Nadal istnieją punkowcy i grają punka. Żyją z punka! Choćby takie KSU które wydawałoby się już setki lat temu działało wciąż istnieje. I gra. Inni też.
Tak samo są katolicy którzy wbrew wszystkiemu starają się być chrześcijanami czy też prawicowcy, którzy wbrew PiSowi pozostają narodowcami.

Choć System nad tym pracuje. Powoli, systematycznie, nieubłaganie. Nowa szkoła. Media itd. powoli tworzą nowego człowieka. Któremu będą wystarczać pozory zamiast idei. I choć w środku każdego człowieka coś tam tkwi. To z czasem po prostu wystarczy mu że zjednoczy się podczas meczu piłkarskiego a może w czasie wyzwalającej imprezy z dragami by ostatecznie skończyć przy grillowej kiełbasce w majowym słoneczku z piwkiem i wódeczką.
Prosto i Rozsądnie. A nie radykalnie, bezsensownie wnosząc jedynie dawno zdezaktualizowany chaos.

Walka z Systemem