Dwie odsłony patologii

   Przez dzisiejsze media pośród różnych i przeróżnych mniej lub bardziej istotnych informacji m. in. o podejmowaniu kolejnych rozpaczliwych inicjatyw przez zwarty kolektyw OT (opozycji totalnej) czy też o zatrzymaniu pewnego robiącego za czołowego cwelebrytę agresywnego zboczeńca, który już dawno powinien takim bądź innym sposobem zostać odizolowanym od społeczeństwa, przeleciały jak meteor dwie informacje, które - o ile się potwierdzą - mogą stanowić dwa szczególnie wyraziste przykłady na patologie występujące na poszczególnych odcinkach sprawowanej przez OZP władzy.
   Pierwszą z nich stanowi wieść o tym, że jedną z rozważanych kandydatur na dowódcę kolejnej zmiany mocno okrojonego PKW umiejscowionego pod Hindukuszem stanowi niejaka pani Sochan, której ostatnie przeskoki przez poszczególne szczeble awansów w ramach WP mogą stanowić (obok przerobionej już wcześniej medialnie przez wszystkie możliwe przypadki koleżanki Pęzioł-Wójtowicz, z którą - po podrzuceniu jejże samej w charakterze kukułczego jaja na samo odejście przez poprzedniego szefa MON - władze uczelni kryjącej się pod anagramem WAT nie bardzo obecnie wiedzą co począć) kolejny przysłowiowy wręcz przykład na to jak idea „dziurawego wojska” generuje patologię, wzmaga chaos w szeregach, że o obniżeniu morale przez litość nie wspomnę. Zarówno jedna jak i druga bidula mimo posiadanego tak wysokiego stopnia, nie nabyły dotąd wysługi lat wystarczającej do odejścia na jakże zasłużoną emeryturę, zdegradować je póki co nie bardzo jest za co, na żadnym odpowiedzialnym stanowisku nieszczególnie jest po co je umieszczać, na rezerwę kadrową są za młode – w końcu w brązowych butach z pewnością nie zaczynały – a przy tym właśnie jako te młode, jakże perspektywiczne, wciąż całkiem dobrze zapowiadające się „oficerki” snadnie mogłyby przy takim ruchu podnieść antydyskryminacyjne larum. Ktoś nawarzył nielichego bigosu windując owe „fachowczynie” zza biurka na odpowiednio „szczytowo” umiejscowione stolce, a obecnie zamiast spróbować w jakiś sposób znaleźć rozsądne rozwiązanie zaistniałej sytuacji, usiłuje się wyjść z twarzą, czy raczej z inną częścią ciała, brnąc w popełnione błędy na wzór topiącego się w bagnie jelenia.
   Nie będę tutaj Szanownemu Czytelnikowi serwował banałów o prawie każdego żołnierza do bycia dobrze dowodzonym, zwłaszcza w warunkach misyjnych, bo i misja to już nie taka jak to jeszcze parę lat temu bywało. Niemniej jednak pozostaje mieć nadzieję, że ktoś decyzyjny w porę ocknie się z letargu, uznając, że nominacja generalska (bo i taki przy tej okazji przemknął gdzieś pomysł) dla osóbki która dotąd niczym znaczącym nie dowodziła, tylko po to by można było pochwalić się szerokiej publiczności „pierwszą panią generał” i tym samym – jak rozumiem w zamyśle pomysłodawców tegoż „projektu” (słowo robiące ostatnio karierę porównywalną z tą, która stała się udziałem wymienionych pań) – zamknąć usta tym wszystkim, którzy twierdzą, że „PiS dyskryminuje kobiety”, jest ideą z gruntu błędną i wypaczającą cały „armijny ordnung” wraz z jego polityką kadrową, w której nepotyzm i holowanie na coraz to wyższe stanowiska krewnych i pociotków uskuteczniane jest powszechnie od lat, jednak na tak jaskrawy przypadek podobnych praktyk nawet najstarsze wiarusy, które niemalże wszystko już w MON-ie widziały, reagują niczym innym jak przecieraniem oczu tudzież prośbą o uszczypnięcie. A przy tym należałoby czym prędzej pozbyć się złudzeń, że ci, którzy obecnie przy byle okazji zwykli oskarżać środowisko tworzące obecny rząd o „dyskryminację” i o to, że „nienawidzi kobiet”, mieliby pod wpływem wzruszenia spowodowanego takąż nominacją, zaprzestać tegoż procederu. Będą to czynić nadal, niezależnie od tego ile jeszcze pań wylądowałoby na najwyższych stanowiskach w państwie, po prostu przeróżne „czarne wdowy” i ich równie jędzowaci przyplecznicy tak mają, że ponad wszystko nienawidzą Kaczora i już. Podobnie jak zmianami w prawie łowieckim i wzięciem pod parasol ochronny zwierząt futerkowych PiS nie przyciągnie do siebie lobby tzw. „działaczy ekologicznych”, a hucznym świętowaniem przeróżnych „powstań” tudzież innych starozakonnych eventów nie ugłaszcze innego, o wiele bardziej wpływowego lobby. Łatwo jest rubla nie zyskać, tracąc przy tym resztki cnoty, pytanie tylko po co?
   Nie zamierzam się tutaj znęcać nad wartością „bojową” wszelkiego rodzaju „żołnierek” zwanych przez brać koszarową tyleż potocznie żartobliwie, co powszechnie obraźliwie „dziurawcami”. Ktokolwiek miał jakikolwiek bądź przybliżony kontakt ze służbami mundurowymi, ten wie jak to na co dzień wygląda i po co na ten przykład został wprowadzony dla policji nakaz „mieszanych” patroli, zresztą wyczyny tych nieszczęsnych uszczęśliwionych na siłę gliniarzy wspartych dzielnymi „gliniarkami” (ożesz, jak to brzmi) można nie od dziś prześledzić chociażby na kilku sławetnych filmikach krążących po necie, do których komentarz wydaje się raczej zbędny. Wspomnę jedynie historyjkę zasłyszaną od znajomego policmajstra u samych początków wysyłania kobiałek na prewencyjne patrole, w czasach sprzed wprowadzenia wspomnianego nakazu, kiedy jakiś pożal się Boże dwuosobowy team zaczął żalić się dyżurnemu przez radio, że facet nie chce im się dać wylegitymować i co one biedne lelije mają z tym faktem począć. Innych przykładów raczej nie potrzeba. Nie przeczę, że istnieją stanowiska w każdej służbie mundurowej, na których niewiasty są w stanie sprawdzić się znakomicie, jednak nie są to z reguły kierunki i piony, które predestynowałyby takie jejmoście do zajmowania w trakcie dalszej służby najwyższych posad kierowniczo-dowódczych. Koniec, kropka. Do tego częstokroć dochodzi, nie ułatwiająca bynajmniej współpracy, przemożna chęć wykazania się za wszelką cenę (z reguły zakończona zresztą dość mizernymi efektami), udowodnienia, że „my też jesteśmy coś warte”, przerosty ambicji nie popartej umiejętnościami, długo można by wymieniać.
   Istnieje jednak jeszcze jedno uwarunkowanie, które w moim osobistym mniemaniu wyraźnie sprzyja zachowaniom patologicznym i to w każdej robocie, choć w mundurówkach jest to szczególnie widoczne. Mianowicie stara zasada mówi, że tam gdzie się spożywa, tam się nie wydala. W swoim już nie najkrótszym życiu spotkałem wiele przedstawicielek takich czy innych służb mundurowych. Naprawdę wiele. Licząc w dziesiątkach, jeśli nie w setkach. I żadna, literalnie żadna ze znanych mi realnych odpowiedniczek tak chętnie i namiętnie ukazywanych we wszelkiego rodzaju kryminalno-sensacyjnych gniotach „profesjonalistek”, nie oparła się jakimś dziwnym trafem pokusie łączenia swojej „roboty” z życiem osobistym. Można by zaryzykować tezę, zgodną z moją najlepszą wiedzą i długoletnim doświadczeniem, że przyroda zwyczajnie nie zna przypadków takowego „oparcia się”. Te wszystkie bidne dziewoje po prostu odczuwają jakiś tajemniczy wewnętrzny imperatyw by na tym bądź innym etapie swojej kariery koniecznie wiązać się z takim czy innym „kolegą z pracy”. Najczęściej – cóż to za przypadek – nieco wyżej od siebie postawionym w hierarchii. Ostatecznie zdarza się, że z innej jednostki, placówki, delegatury czy też innego posterunku. Taka już ich uroda, nic na to nie poradzą. Jakie to reperkusje często gęsto może generować (co też się niejednokrotnie i coraz częściej „wydarza”), nie muszę chyba wspominać. Fakt, kolejne stare powiedzenie mówi nam, że w tym cały jest ambaras… A z kolei następne, że gdy suka nie da… Można się przerzucać mądrościami narodów do woli. Ale niewątpliwie w obecnych czasach przeróżnych galopujących „mitułów” (#metoo) nikt nie zaprzeczy, że tego rodzaju – nie znające wyjątków wyrastających ponad granicę błędu statystycznego – tendencje, przy odpowiednim rzecz jasna wykorzystaniu i rozrobieniu okoliczności całej sytuacji, od czego również nierzadko zdarzają się specjalistki, nie przyczyniają się w żadnym stopniu do stabilizacji i poprawy funkcjonowania tych czy innych służb, a raczej wręcz przeciwnie. I ów fakt powinien jak sądzę stanowić ostateczny argument przeciwko corocznej praktyce zwiększania odsetka białogłów w ramach tychże, którą tą praktyką niektórzy zwykli się publicznie przechwalać w ramach serwowanego nam również przez „Dobrą Zmianę”, chyba w charakterze kwiatka do kożucha, politpoprawnościowego bełkotu.
   No i na koniec drugi news z zupełnie innej beczki, dotyczący instytucji pt. fundacja, która w ostatnim czasie za sprawą swoich niewątpliwych sukcesów zdołała przebić w ilości wzmianek najsłynniejszą krajową słomianą inwestycję charytatywną pod egidą resortowo-milicyjnego synalka, występującego na co dzień w czerwonych gatkach. Mowa o PFN-ie i rojących się w głowach przedstawicieli tego suto dotowanego tworu kolejnych arcyciekawych pomysłach na „promowanie pozytywnego wizerunku Polski w świecie”. Po ewidentnym przespaniu „kryzysu” w stosunkach polsko-koszernych, „projekcie” wysłania przebrzmiałego już nieco sportsmena, jeszcze do nie tak dawna bardzo aktywnego w ramach zestawu platformerskich celebrytów (który na tę okoliczność zechciał łaskawie zapomnieć na czas jakiś o własnych preferencjach politycznych) w „podróż życia” (i tutaj kłania się, starające się ostatnim czasem usilnie o sobie przypomnieć, peruwiańskie słoneczko) dookoła świata na pokładzie pomalowanego w biało-czerwone barwy wytworu pewnej bynajmniej nie polskiej stoczni, wreszcie po zatrudnieniu agencji PR-owej celem poprawienia najwyraźniej nadszarpniętego wizerunku fundacji (nasuwa się pytanie kto będzie z kolei dbał o wizerunek owej agencji PR-owej), ostatni akord ma stanowić skupienie się na popularyzacji, nie dość jak widać spopularyzowanego jeszcze w świecie przez jak najżywiej zainteresowane tematem gremia, żydowskiego powstania w getcie warszawskim. To nic, że niemała część światowej opinii publicznej nie ma w chwili obecnej bladego pojęcia, że oprócz tejże ruchawki, na terenie naszej stolicy miało miejsce podczas niemieckiej okupacji jeszcze jakieś inne powstanie, na nieporównywalnie większą skalę zresztą, chociażby jeśli mowa o ilości strat osobowych, po obu stronach zresztą. Polska Fundacja Narodowa będzie obecnie owe masy ludowe w tejże niewiedzy za ciężkie pieniądze podtrzymywać i utwierdzać. Jeśli sama ta idea nie jest jeszcze wystarczającym powodem do serdecznego podziękowania za współpracę patronującemu całemu przedsięwzięciu oraz najwyraźniej przeświadczonemu co do własnej nieomylności byłemu „premierowi technicznemu”, to sam już nie wiem co mogłoby nim być. A równie -  jeśli nie bardziej - spektakularnych kwiatków w postaci szafowania lekką inteligencką rączką pieniędzmi podatnika w wykonaniu samego ministra znalazłoby się - jak wszyscy dobrze wiemy - więcej. I nie mam tu bynajmniej na myśli zakupu wiadomej kolekcji od naszych tradycyjnie wielce patriotycznie nastawionych arystokratów. Innych grzeszków jest tutaj naprawdę dostatek.