Relatywiści wszystkiego dobrego i złego

   Od jakiegoś czasu na konkretnych przykładach możemy się przekonać, że w dzisiejszych czasach przy wzmożonym szumie informacyjnym, pomimo zwielokrotnienia - dzięki rozpowszechnieniu Internetu - ilości dostępnych źródeł wiedzy, coraz trudniej jest wyrobić sobie własną obiektywną opinię na podstawie tychże, nie będąc narażonym na świadome manipulacje, zatajanie lub bagatelizowanie jakiejś części faktów przy jednoczesnym podkreślaniu innych, zacieraniu tego, co w danej informacji winno być w sposób szczególny zaznaczone jako najistotniejsza jej część, kosztem uwypuklania jakichś kompletnych didaskaliów, co oczywiście jako cały pakiet dezinformacyjny jest realizowane pod z góry założoną tezę. Podobnego procederu dopuszczają się praktycznie wszystkie strony polityczno-medialnego sporu, parają się nim również kompletni amatorzy medialni, zwani - dla wyraźnego odróżnienia od jakże elitarnego i brzydzącego się rzecz jasna wszelkim fałszem grona  dziennikarskich „panów-braci” - przez nich samych „trollami”, dorzucający na przeróżnych pejsbukach i twisterach swoją szczyptę propagandowych szalejów do tego postinformacyjnego kotła.
   W natłoku bodźców informacyjno-dezinformacyjnych funkcjonując w warunkach codziennego deficytu czasowego coraz trudniej zwykłemu szaremu odbiorcy o rzetelną weryfikację newsów, którymi jest on dzień w dzień zasypywany. Znakomitym tego przykładem od lat są kolejne wieści dotyczące katastrofy smoleńskiej. Ilości związanych z tą sprawą fakenewsów nie będę tutaj wymieniał, bo zwyczajnie zabrakłoby miejsca, najśmieszniejsze w całej tej rozpętanej wokół tego tematu medialnej szopce jest to, że osoby które niejednokrotnie firmowały fantazje wyssane z brudnego palca bądź też innej części ciała czy to „anonimowego źródła”, czy też - zwyczajnie i dużo prościej - redakcyjnego kolegi zza sąsiedniego biurka (przypomnę jak nieoceniony szef „Towarzystwa Dziennikarskiego”, powstałego w opozycji do wrażego SDP, red. Blumsztajn po tym jak ogłosił, że… jednak nie będzie rodził, raczył popisać się inną złotą myślą, przyznając się na antenie pewnej bardzo obiektywnej stacji do tego, że informacje przekazywane telewidzom podczas swoich medialnych tyrad, dotyczące rzekomego zbierania „haków” na obecnego premiera przez złowrogiego ministra Macierewicza, czerpał nie skądinąd, tylko ze źródeł umiejscowionych w… redakcji GW), pozostają nieodmiennie na rynku medialnym nadal jako jednostki wielce aktywne w grze, brylując sobie beztrosko jako „niezależni”, „niezwykle czujni” i „nie wahający się dochodzić za wszelką cenę do prawdy” żurnaliści, podczas gdy w wyniku popełnianych przez nich niemalże taśmowo kompromitacji warsztatowych winni zostać oni z automatu i na stałe przeflancowani do działu „Pogoda”, „Kulinaria” czy też „Robótki ręczne” w jakiejś kolejnej mutacji „Pani domu”, względnie opcjonalnie skierowani do snucia kolejnej wielotygodniowej mrożącej krew w żyłach opowieści z mchu i paproci traktującej o „trwających pracach nad projektem zmian” w kolejnej ustawie emerytalnej, kodeksie pracy czy innym bardzo poważnym dokumencie, w których to bajdurzeniach celują różnorakie „branżowe” arcyfachowe piśmidła w rodzaju „DGP”.
   Ale cóż – takie to już u nas, wytyczane przez różnych Dekanów i im podobne krajowe indywidua, które pierwsze szlify „w zawodzie” pobierały najczęściej pod „osobistą kuratelą” różnych dziennikarskich dinozaurów wyrosłych ponad poziomy jeszcze za poprzedniego systemu, panują standardy, zgodnie z którymi państwo dziennikarstwo stanowić mają przede wszystkim zbiorowisko karnych funkcjonariuszy wysuniętych na samo czoło frontu ideologicznego. W pełni zrozumiałym jest, że takie staroświeckie wartości jak rzetelność, prawda, czy umożliwienie odbiorcy wyrobienia sobie własnej opinii schodzą w tej sytuacji na bardzo odległy plan. Dziś na ten przykład nikogo nie dziwi, że na ściśle określone zamówienie można podważyć kompetencje każdego eksperta, jednocześnie byle dyletanta wynosząc pod niebiosa. Maturzystę można bez żenady tytułować profesorem, a magistra postmarksistowskiej socjologii zwać „historykiem”. Można nie dostrzegać wypływających na lewo pod stołem miliardów, ale podnosić lament o legalnie wypłacane tysiące. I w żaden sposób się to nikomu z medialnych cyngli nie gryzie. Jest prawda czasów i prawda ekranu, która mówi: jak się chce psa uderzyć, to kij się zawsze znajdzie. A jak nie kijem go, to pałką. Jeśli już nie „oddajcie kasę”, to „wara wam od odliczania darowizn od podatku” albo „a dlaczego na sukienkowych z Caritasu, skoro przecież można by na Łowsiaka?”. I tak to się nam kręci w kółko cała maszynka mediów głównego ścieku.
   Jakiś czas temu zwrócił moją uwagę artykulik pewnego dziennikarzyny wypełniającego w ramach koncernu medialnego Agora swoją wiekopomną misję na jednym z pobocznych odcinków frontu w wojnie wszystkich ludzi lewych (bo przecież nie prawych) i przyzwoitych, stanowiących jednocześnie w naszym kraju samą awangardę ruchu bojowników o wolność i demokrację tudzież o wydobycie go raz na zawsze z łap kaczystowskich siepaczy. Tekścik traktował o rzekomo niewłaściwych zabezpieczeniach strony internetowej mającej za zadanie rekrutację ewentualnych kandydatów do Agencji Wywiadu tudzież promocję tejże. Reprezentujący jakowyś enigmatyczny kolektyw anonimowi eksperci, przedstawieni rzecz jasna przez pana autora tegoż gniota jako „specjaliści od cyberbezpieczeństwa”, na których opinię mister żurnalista raczył się powołać, zarzucili twórcom owej stronki, że w ich dziele „dostrzegają potencjalne słabości, które teoretycznie mogą służyć do ataku”. Jakimś dziwnym trafem żaden z owych ekspertów nie raczył się ferując ową druzgocącą opinię przedstawić z imienia i nazwiska. Ale w świat poszedł kolejny kamyczek do reżymowego ogródka. I to w dwójnasób – jednocześnie wytykając rzekomo niski poziom zabezpieczeń strony należącej do AW, zniechęca potencjalnych kandydatów do służby w tejże instytucji do starania się właśnie tą drogą o powołanie do niej, serwując historyjkę o możliwym „wycieku danych osobowych” ewentualnych aplikantów. W końcu zawsze pozostaje jeszcze ścieżka zarezerwowana dla krewnych i znajomych królika, którzy dzięki tego rodzaju formie odstraszania być może zdolniejszej konkurencji, zyskują dodatkowe punkty za pochodzenie. Czyli jak by napisał niejeden kolega redakcyjny autora tegoż „śledczego” wytworu najpewniej własnej, być może jeszcze nie dość wybujałej, wyobraźni (tymże deficytem należałoby chyba tłumaczyć fakt wyznaczenia na wspomniany poboczny odcinek frontu – gdzie mu tam w końcu do wspomnianego red. Blumsztajna?) „szampany mogą strzelać na Kremlu”. Bo pod przykrywką „sygnalizowania problemu” niemała część medialnego mainstreamu specjalizuje się dziś nagminnie we włażeniu w buty klasycznych sabotażystów od kreciej roboty. O więcej niż poważnych konsekwencjach tego typu „ujawnień” zdaje się nie myśleć nikt.