Muzułmańskie Emiraty nie chcą muzułmanów

Na lotnisku w stolicy Zjednoczonych Emiratów Arabskich Abu Zabi (kiedyś Abu Dhabi) jeszcze przed kontrolą paszportową wita mnie śpiew muezzina. To ustawia przybyszy. Zmierzam do wyjścia z lotniska i czytam slogany - niektóre słuszne - „Ojców Założycieli” ZEA. Trudno się na przykład nie zgodzić, iż: „Naród bez przeszłości nie ma teraźniejszości, ani przyszłości”. Takim hasłem serwowanym na „dzień dobry” w Zjednoczonych Emiratach towarzyszą zdjęcia władców z czasów, gdy ZEA powstawało. W odróżnieniu od Bahrajnu, z którego przyleciałem, internet jest tu od razu na lotnisku. Są też, niczym w Warszawie, Ubery, które można sobie od razu zamówić.

Lotnisko w stolicy jest nowoczesne, ale obok budują jeszcze nowocześniejszy terminal. Opodal centralnej metropolii znajduje się specjalna strefa ekonomiczna MASDAR. To odmiana arabskiej Krzemowej Doliny. W IRENIE czyli … Międzynarodowej Agencji Energii Odnawialnej spotykam rodaka z Warszawy. Jest tu od 2,5 lat i odpowiada za region Bałkan i Ukrainę. Oddelegowało go tu nasze ministerstwo gospodarki, ale jakoś wrócić nie może. Ktoś czyni zaskakujące porównanie. Mówi, że tak samo jak tutaj w swoim czasie budowano specjalną „wyspę innowacyjności” w … sowieckim Charkowie. Pada pytanie: „czy MASDAR upadnie, tak, jak degrengoladę przezywa obecnie Charkiw z dawnej Ukraińskiej Republiki Sowieckiej?” Odpowiedz jest szybka: technologiczne oczko w głowie ZEA upaść nie upadnie, bo „szejkowie to nie socjaliści”.

W MASDAR jest wszystko supernowoczesne, ale... Obok ultranowoczesnej architektury niespodziewanie, pod jedną ze ścian, dostrzegam najprostszą i najbardziej prymitywną, taką samą jak dziesiątki lat temu … pułapkę na szczury. Ale to nie one są przyczyną, że stolica Abu Zabi jest mniej znana niż miasto dużych biznesów, jakim jest Dubaj. To tam co roku zjawia się setki tysięcy turystów (także z Polski) przywożonych przez słynne linie lotnicze Emirates. Linie, których pilotami samolotów, stewardesami, kontrolerami lotów i naziemnymi inżynierami są rodacy turystów z krajów Starego Kontynentu.

Na kanale oficjalnej państwowej telewizji ZEA dostrzegam transmisję meczu zespołu lokalnej ligi. „Al-Nasr” prowadzi z „Al-Wasl” jeden do zera. Ale i tak bez porównania popularniejsze są transmisje ,oglądane zarówno przez tubylców, jak i pracowników z Zachodu, meczy Ligi Mistrzów i lig krajów europejskich.

Zjednoczone Emiraty Arabskie mają - jak Polska - orła w godle. Tyle, że ich orzeł jest żółty, nie ma korony, a w okolicach serca i na brzuchu ma wymalowaną czterokolorową narodową flagę. Pas czerwony jest pionowo, a zielony, biały i czarny w poziomie. Orzeł pod ogonem ma jeszcze napis po arabsku...

To moja druga wizyta w ZEA. Państwo to graniczy tylko z dwoma krajami – Arabią Saudyjską i Omanem. Składa się z siedmiu osobnych emiratów. Niektóre z nich są bardzo znane, jak właśnie Dubaj lub Abu-Zabi. Inne za to nadrabiają brak rozpoznawalności egzotycznymi nazwami –na przykład Umm al-Kajwajn, Ras al-Chajma czy Fudżajra.

Mój gospodarz w budynku MSZ zasypuje mnie liczbami, które świadczą o tym, jak bardzo owa federacja regionów może być swoistym Świętym Mikołajem wobec braci-muzułmanów-uchodźców. Jednak ZEA nie zaprasza ich do siebie, tylko na przykład finansuje dla nich obozy … w innych państwach! Mój partner podkreśla chełpliwie, że prawie 14 milionów ludzi zostało w ubiegłym roku objęte pomocą ZEA. Tylko na Pakistańczyków lekką ręką poszło 225 milionów dolarów.

Kto bogatemu zabroni? A bogaty konsekwentnie nie chce muzułmańskich uchodźców w swoim muzułmańskim państwie.

* felieton ukazał się w tygodniku „Wprost” (25.03.2018)