Chwilowo nieczynne

Sprawa dojmująca w ostatnich tygodniach – opublikowana w „Do Rzeczy” lustracja prof. Witolda Kieżuna. Najtęższe pióra dziennikarskie, skomentowały to wydarzenie. Zaremba, Romaszewska, ponadto najlepsze - Graczyk i Kłopotowski. Konflikt między środowiskami „WSieci” a „Do Rzeczy”.
Nie podejmuję się oceniać ani rozstrzygać tej sprawy. Jako glosa niech posłuży moje opowiadanko prawdziwe z 1991 czy 1992 roku i wstęp, opisujący moje własne doświadczenia i rzeczywistą sytuację z 1978 bodajże roku. Ucieszę się, jeżeli pomoże komuś młodszemu, kto nie pamięta PRL, w zrozumieniu, w jakim świecie żyliśmy.

*

Publikuję to opowiadanie na blogach po raz kolejny. Pierwowzór poniższego opowiadanka opublikowałam w początku lat 90. temu w zapomnianym już dziś prawicowym dzienniku „Nowy Świat”, gdzie przez jakiś czas byłam zastępczynią redaktora naczelnego, Piotra Wierzbickiego (zauważyłam, że w stopce starannie ten fakt pomijano). Szykowała się właśnie lustracja. Jest prawdziwe, pominąwszy płeć bohatera i imiona, może dorzuciłam z innej rozmowy jakiś fragment dialogu. Obecną wersję uzupełniłam paru autentycznymi szczegółami, koniecznymi do zrozumienia przez dzisiejszego czytelnika sytuacji sprzed 25 lat. Pod formą opowiadanka i męskim alter ego ukryłam osobiste doświadczenie, możliwe, że bohater jest wskutek tego „kobiecy”. W opisany tu sposób SB namawiała mnie do współpracy.
Spotkanie z esbekiem było w istocie znacznie dłuższe, zaczęło się w opisanej tu kawiarni „Galeria”, a potem przeniosło się na krótko do wynajmowanego najwyraźniej przez SB pokoju w hotelu „MDM” przy Pl. Konstytucji w Warszawie, ale dokładnie tak zostałam zwabiona przez telefon, a potem podstępnie namawiana na „drobiazg”. Tak jak niżej wyglądały zachęty i argumenty esbeka, z tą może różnicą, że propozycja wieczornej eskapady nie dotyczyła wódeczki. Za to wszystko mamiono mnie upragnionym paszportem.
Skrótowo, ale prawdziwie - jeżeli o mnie chodzi – starałam się oddać w historyjce mój ówczesny sposób myślenia. Szybko zrozumiałam, że jedyny sposób obrony - kiedy już w ogóle zaczęło się rozmawiać, a stało się to za pomocą oszustwa, z zaskoczenia - to nic nie chcieć, do niczego nie dążyć, tak, aby funkcjonariusz nie znalazł punktu zaczepienia. Jeżeli nie interesuje mnie kochana osoba, nieważne są własne plany, praca, kariera, dodatkowe pieniądze, własne poczucie wartości; poczucie misji "za Polskę", a w każdym razie jeżeli uda mi się przekonać esbeka, że to wszystko jest dla mnie mało istotne, może uda się IM umknąć. Klucz do skutecznego oporu leżał moim zdaniem właśnie w takiej postawie. No i w fakcie, że wtedy, w końcu lat 70. za odmowę nic wielkiego nie groziło, można było najwyżej nie zyskać dodatkowej porcji tak upragnionej wolności, jaką był paszport. Z pewnością trudniej byłoby się opierać naciskom, gdyby szantażysta sięgał do prawdziwych gróźb, pozbawienia wolności, pracy, zdrowia i życia, odebrania dziecka, jak bywało wcześniej, a także później.
Paszport to była w latach 70. marchewka i kij socjalizmu. Upragniony, wydzielany z rzadka, wymagający mitręgi, czyli namówienia znajomego z zagranicy na wydatki i kłopoty związane z potwierdzanym w ambasadzie PRL „zaproszeniem”, a potem dziesiątków zachodów w Polsce o tracące szybko ważność promesy, wizy, różne zezwolenia; związanych z biletem, wymaganym przez Biuro Paszportowe ścisłym terminem wyjazdu i powrotu, rezerwacjami, nawet z określeniem miejsc przekraczania granic. Kosztował wcale niemało, bo w latach 60. sześć tysięcy, a w latach 70., dwa tysiące złotych (przy średniej pensji miesięcznej, powiedzmy, około 2-3 tys.). Dziś niewyobrażalne, żeby nie można sobie było nic właściwie zaplanować, bo nie było wiadomo, czy i kiedy wreszcie się go dostanie. Ale najczęściej zwykły człowiek paszportu nie dostawał. Niewielu się też o niego starało. Ja miałam męża, który pragnął namiętnie wyjazdów, bo miał ojca zagranicą, oboje chcieliśmy choć na chwilę zaczerpnąć świeżego powietrza wolności. W rezultacie leitmotivem znacznej części życia były starania o paszport, co pozwalało nam w końcu na częstsze być może niż przeciętnie w PRL wyjazdy.

 *

Chwilowo nieczynne
Głos w telefonie był miły i ciepły.
- Czy pan Andrzej, mmmm... Lisek? Mówi Balicki... Nie znamy się... Pani Ola... Właśnie wracam ze Sztokholmu... Mam drobiazgi, które pan u niej zostawił.
- Ach, mój płaszcz deszczowy - ucieszył się Andrzej. - Jak miło, że pan...
- Głupstwo, jechałem samochodem. Może pan wpaść jutro o dziesiątej rano do „Corso”?
- Doskonale. Jestem dość wysokim brunetem w okularach...
- Och, widziałem pana na zdjęciu. - Balicki odłożył słuchawkę, zanim Andrzej zdążył zapytać, na jakim zdjęciu.
Ucieszył się. Panicznie się bał, że Ola o nim zapomni. Oczywiście, zaraz po powrocie złożył papiery na paszport, ale powszechne doświadczenie mówiło, że puszczają najwyżej raz na rok.
Narastał upał lipcowego poranka 1978 roku.
Wysiadając z tramwaju pomyślał, że może przed spotkaniem zdąży podrzucić obok siatkę z „Gońcami”. Czekali na nie kolejni czytelnicy. Ale już od przystanku na placu zobaczył młodego mężczyznę z czerwoną siatką. Balicki miał, jak Andrzej, około 30 lat, był rudawy, w białej koszulce.
„Corso” było w remoncie. Przeszli wzdłuż Marszałkowskiej, zajrzeli „Pod Arkady”, tam już był tłok, potem do małego barku obok, ale tu się Balickiemu nie podobało. W Sztokholmie - opowiadał Balicki - był niedawno jako organizator jakiejś wystawy. Rzeczy dla Andrzeja przekazał mu jakiś wspólny znajomy. Andrzej poczuł zawód, a więc nie mógł mu nic opowiedzieć o Oli. Co mu po samym płaszczu.
Weszli do „Galerii”. Kawiarnia była pusta, minęła dopiero dziesiąta. Chłód i mrok przyjemnie kontrastowały z przeraźliwym upałem na zewnątrz. Nie było nic zimnego, zamówili kawę, którą przyniósł jakiś drab w białym fartuszku. Andrzejowi zdawało się, że niedawno podawały tu kelnerki, facetów spotykało się raczej w restauracjach. Poczuł się jakoś nieswojo.
Zamieszał starannie kawę. Podniósł oczy na Balickiego - ten patrzył na niego z uwagą.
- A właściwie, to gdzie pan ma mój płaszcz?
- Płaszcz? - roześmiał się tamten - mówiłem panu, w samochodzie.
- Aha - powiedział Andrzej.
- Wie pan - Balicki podał mu papierosy. Andrzej podniósł oczy. Oblicze dobrodusznego rudzielca zmienił uważny, zimny wyraz oczu. Uśmiechały się tylko wargi. - Muszę pana przeprosić za mały wybieg.
- Wybieg...?
- Chciałem pana poznać na neutralnym gruncie - grymas uśmiechu pogłębił się. - Jestem funkcjonariuszem SB, ubekiem, jak wy to nazywacie.
Andrzejowi zrobiło się przeraźliwie zimno. Poczuł przy swojej nodze torbę, wypchaną „Gońcami”. Nie wdawać się w żadne dyskusje! Ale rozmowa już była zaczęta. Przełknął ślinę i poprosił prawie naturalnym głosem:
- Mogę obejrzeć pana legitymację?
Balicki uśmiechnął się, rozchylił w lewej dłoni podłużny karnecik i z pewnej odległości podniósł go na wysokość oczu Andrzeja. Na pewno pieczątka na zdjęciu nie była zrobiona za pomocą surowego kartofla i dwudziestogroszówki.
- A o co właściwie chodzi? - nie wytrzymał Andrzej.
- Och! - skrzywił się Balicki. - Czy nie możemy porozmawiać jak ludzie? No i co u pana słychać, panie Jędrusiu?
Jędruś - tak mówił już do Andrzeja tylko brat i ostatnio Ola. Andrzej miał nadzieję, że tamten nie dostrzega ogarniającej go paniki. Gorączkowo przemierzał w wyobraźni wszystkie ostatnio pokonane trasy, punkty kolportażowe, spotkania. „Co on naprawdę może wiedzieć? - pytał siebie gorączkowo. - Ktoś sypie? Co już wiedzą?”
- Kłopoty w pracy, co? - podjął tamten. - I narzeczona za granicą, nie wiadomo, poczeka - nie poczeka? Dziewczyna ładna, no i... niezbyt wierna, z natury.
 „To się nazywa, że wszystko wiedzą”.
Zapadło na chwilę milczenie. Andrzej zaczepnie podjął pierwszy. Odetchnął głęboko.
- Kłopoty w pracy zawdzięczam zapewne panu.
- Och, pan nas przecenia.
Czekał na odpowiedź Andrzeja. Zrezygnował.
- Może jeszcze coś do kawy?
- Nie, dziękuję, będę musiał już iść.
- Ooo, pracę zaczyna pan dopiero za dwie godziny, nieprawdaż?
„Jaka to słuszna zasada, nie umawiać się przez telefon! Nic nie wie.” Chciał wstać, ale tamten stanowczym ruchem posadził go na krześle.
„Zatrzymają na 48 godzin, znajdą paczkę z nielegalnymi drukami, wprawdzie niewiele za to grozi, ale po co im nowy ślad; zawiadomią pracę, wylecę dyscyplinarnie - pomyślał. - Eeee, zawsze mogę przecież przerwać tę rozmowę”.
- Widzi pan? Nic złego panu nie zrobiłem, a już by pan wolał zmykać.
Śledził uważnie każdy ruch Andrzeja.
- Powiem panu coś, ale w tajemnicy. Ja wcale nie jestem pracownikiem Służby Bezpieczeństwa.
Andrzej zgłupiał.
- Jeżeli chce mi pan powiedzieć, że jest pan agentem CIA, to tym razem nie uwierzę.
Nagle poczuł piekielną ciekawość. Rozejrzał się, w kawiarni nadal było pusto, znikł nawet ponury kelner.
- CIA? - serdeczny śmiech tajniaka zabrzmiał zupełnie szczerze. - Skądże to panu przyszło do głowy? Nie - nachylił się do Andrzeja - naprawdę pracuję w polskim kontrwywiadzie. Naszym. Zwalczanie wywiadu gospodarczego.
- Zapewniam pana - sytuacja zaczęła Andrzeja prawie bawić - że nie mam zamiaru wykraść z zakładów Kasprzaka tajemnicy działania magnetofonów.
- Ależ z pana zabawny człowiek - tajniak śmiał się na cały głos. - I pomyśleć, że jesteśmy rówieśnikami! Czterdziesty ósmy rok - ja maj, a pan październik, spod Wagi, mogliśmy chodzić do jednej klasy, Jędruś, ja i pańscy koledzy: Staszek, Winko, Józiek Maciak, Marylka i inni!
- I tak pan zna wszystkie moje dane - wzruszył ramionami Andrzej.
- A tak poza naszą rozmową - może byśmy gdzieś wyskoczyli dziś wieczór? Lubisz wódeczkę, Jędruś? Lubisz czasem pożyć, co?
- Nigdzie z panem nie pójdę - powiedział Andrzej i dodał szybko - mam bardzo pilną robotę.
- No, no - pogroził mu palcem Balicki - my wszystko wiemy.
Andrzej uśmiechnął się pod wąsem.
- Niech pan nas nie lekceważy, panie Andrzeju - powiedział tamten z poważną miną. - Pańska żona ma dziecko z Koreckim, wiem, dlaczego odeszła; i o tym, że pan ma kuzyna, Heńka, w KOR, też wiemy, tak, tak.
- W takim razie rozmowa ze mną jest zbędna? - Andrzeja ogarnęła chęć natychmiastowej ucieczki.
- A nie, nie! I tu się pan myli! - zawołał triumfalnie Balicki. - Niech się pan tak nie trzęsie, panie Jędrusiu, nie pomoże chowanie rąk do kieszeni. Zamiast się nas bać, lepiej z nami współpracować.
„Ach, to tu jest pies pogrzebany.”
- Nie to, o czym pan myśli! - zawołał Balicki - żadnych podsłuchiwań, żadnego donoszenia na kolegów. Człowiek pana formatu?
Andrzej znowu był teraz bardziej zaciekawiony niż zdenerwowany. „Gońce” na razie były bezpieczne. Propozycję współpracy uważano za częsty manewr SB przed wydaniem paszportu - a nuż się uda skaptować kandydata na turystę?
Balicki trzymał mu dość stanowczo rękę na ramieniu: gdyby Andrzej chciał wstać, musiałby brutalnie ją strzasnąć. Po chwili tamten ją zdjął.
- Wie pan, trochę się przyjrzałem pańskim aktom - zaczął nowego papierosa Balicki. - I tak sobie myślę: szkoda człowieka, kolegą z klasy mógłby być. Tak się pan męczy z tym wszystkim, to nie na takiego wrażliwego człowieka. Trzeba wyjechać, związać się: ładna ta Ola, nie? Rasowa. Chciałbym pomóc.
„Ktoś ich na mnie naprowadził? Musiał mieć zdjęcie - ale skąd?”. Nagle uświadomił sobie, że nie będzie żadnego płaszcza ani listu od Oli...
- Ale ta pomoc to chyba nie tak za nic?
- Nie, proszę pana, żądać dla siebie nic nie będziemy.
- Niemożliwe.
- Nic, co byłoby niezgodne z sumieniem prawego obywatela PRL.
- Więc co jest zgodne z tym sumieniem?
 „Po kiego licha ja w to brnę?” Nagle zrozumiał, że właśnie zaczyna przetarg. Balicki najwyraźniej zrozumiał to samo. Machnął filiżanką na barmana, który przeżeglował w okolicach barku.
- Widzi pan - zapalił nowego papierosa. - Nasz kraj jest biedny, tak?
- Zgadzam się. Z tym się zgadzam. Każdy się z tym zgodzi.
- Właśnie. Kupujemy licencje, to droga rzecz. Co robi człowiek, który musi coś mieć, a nie ma na to pieniędzy?
-       Stara się o pieniądze, o kredyt, pożyczkę...
-       A jak nie ma skąd wziąć?
-       Albo rezygnuje.
-       Ciężka z panem rozmowa. Spróbujmy inaczej.
Balicki wyciągnął świeżutki, granatowy paszport zagraniczny, uchylił, żeby Andrzej mógł zobaczyć w nim swoje zdjęcie.
- Stara się pan o wyjazd.
-       Staram się.
Westchnął. Balicki wsunął paszport Andrzeja do swojej kieszonki na piersi.
- No widzi pan. Tak, jak tysiące, dziesiątki tysięcy młodych, wykształconych ludzi w tym kraju. Każdy z tych ludzi jedzie zagranicę, z punktu widzenia państwa, że tak powiem, na próżno. Oczywiście, korzystają, uczą się języków i tak dalej, ale państwo nic z tego nie ma. Rozumie pan już?
- Nie bardzo.
- Okrutna, życiowa prawda jest taka, że jak ktoś nie może kupić, to musi ukraść.
- Ej, chyba nie?
- Gdzie pan żyje, na Księżycu? To dziś patriotyzm! W czasie wojny zabijało się dla ojczyzny!
- Ja mam kraść? - Andrzej czuł, że jest za mało wymowny. Powtórzył niemal teatralnym głosem, popierając słowa gestami. - Ja? - stuknął się w pierś. - Ja mam kraść?!
- Wszyscy kradną - Balicki z rozbawieniem go obserwował. - Pan, i ja także, nie ma się czym przejmować. Ja to panu przecież proponuję dla tej nieszczęsnej Polski, przecież pan też walczy, żeby tu było lepiej, prawda? A gdyby na przykład chodziło o nowy antybiotyk, nie ukradłby pan leku dla swego umierającego dziecka?
- W ostateczności ukradłbym - zgodził się Andrzej. Nie miał dziecka.
- A ja wcale nie oczekuję, że pan będzie kradł. Ukradnie kto inny, funkcjonariusz państwowy, wszystko w glorii legalności. No więc - ocierał chusteczką spocony kark - jak ktoś z młodych obiecujących wybiera się zagranicę, zwracamy się, proponujemy, i rzadko zawodzimy się, panie Jędrusiu!
- Ludzie podejmują się takich akcji?
- Drobne usługi: skontaktowanie się z kimś, przekazanie pozornie niewielkiej informacji; skoordynowane przez naszego pracownika samo się składa... Każdy jest jakoś wykorzystany tylko raz.
„Tylko raz! - dudniło Andrzejowi w głowie. - Tylko ten jeden raz i nawiać!”
Balicki zamilkł, patrząc na snujący się dym z papierosa.
- Panie Jędrusiu, nie lepiej byłoby panu w Akademii Nauk?
- W gruncie rzeczy moja praca mało mnie obchodzi - skłamał Andrzej.
- Szkoda, jakieś stypendium do Stanów, czy Kanady, pani Ola by dojechała. Ach, marzenia! Zawsze moglibyśmy trochę pomóc, jeżeli ktoś....
„Pomyślmy na trzeźwo - powiedział sobie Andrzej. - Zrobić coś raz. I kto to sprawdzi?”
- No, oczywiście musielibyśmy mieć zobowiązanie na piśmie, ściśle tajne - dobiegł go głos Balickiego.
„Odpada - pomyślał Andrzej. - To odpada.”
- Ale o co chodzi? - zapytał słabym głosem. Zobaczył nagle swojego przyjaciela Adama. „Pamiętaj, żadnych układów, z policją żadnych układów!”
Balicki ożywił się.
- Zna pan dobrze niemiecki, prawda? Chodziłoby o drobiazg. Jedno, jedyne zdanie przez telefon. Zadzwoni pan z budki w Sztokholmie pod numer, którego się pan tu nauczy na pamięć. A my sobie potem takie zdania wielu osób złożymy w całość.
„Ach... chodzi o to, żeby zrobić ze mnie szpiega niemieckiego. I szantażować do końca życia...”
- To właściwie wszystko, czego ojczyzna od pana oczekuje - kończył Balicki. - Dostanie pan bilet lotniczy do Sztokholmu i, powiedzmy, za darmo paszport, taki niby służbowy.
Andrzej wstał, zanim Balicki zdążył go znowu przygwoździć dłońmi do krzesła.
- Muszę już iść, jestem umówiony, koledzy podniosą alarm - wyjął portmonetkę, wydłubał drobne. – Ja jestem potworny tchórz. Ojczyzna, to było dobre w czasie wojny, ale teraz? Zawsze był ze mnie potworny tchórz!
- Firma płaci! Niech się pan jeszcze zastanowi - uśmiechał się ciągle Balicki.
- Żegnam - Andrzej położył na stoliku parę monet. Nie chciał powiedzieć „do widzenia”, przesąd głosił, że do klawiszów i policjantów tak się nie mówi. Odwrócił się i podążył ku wyjściu. Przez chwilę miał groteskowe uczucie, że tamten strzeli mu w plecy. „Torba!” Zawrócił, zignorował pełen nadziei wyraz twarzy Balickiego, złapał spod stołu torbę z „Gońcami” i zawrócił do wyjścia.
Wychodząc, Andrzej zobaczył dyndający na zewnętrznych drzwiach kawiarni biały szyld z napisem: „Chwilowo nieczynne”.
 Balicki patrzył za nim, jakby chciał powiedzieć: poczekamy, zobaczymy.

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika izabela

06-10-2014 [09:26] - izabela | Link:

Bardzo dobre opowiadanie. Umknęło mi w Nowym Świecie, za to teraz przeczytałam z ciekawością i przyjemnością.

Obrazek użytkownika Teresa Bochwic

06-10-2014 [10:02] - Teresa Bochwic | Link:

Cieszę się, że się Pani podoba. Kosztowało mnie to niemało (sprawa, nie opowiadanie). W aktualnej sprawie chodziło raczej o pragnienie wpływu na życie w PRL. Ostatni raz podawalam je na blogach chyba w 2011. Wtedy, gdy mi 4 razy przebili opony. Ale to może raczej z powodu raportu o wolności słowa.