Klimakterium zamiast owulacji czyli antykoncepcja absolutna

Warszawska manifa jak zwykle buzowała erupcjami napięcia przedmiesiączkowego, które feministki kumulowały (zapewne przy pomocy łysogórskiej magi) od poprzedniej marszparady. Wśród wielu awangardowych haseł brakowało mi jednego: “Klimakterium zamiast owulacji!”. Bo nic lepiej nie chroni przed przypadkową ciążą i w konsekwencji skrobanką niż wiek poreprodukcyjny. Dlatego na ulicach gardłowały głównie dziewuchy oświecone ideologią “Wysokich obcasów”. A na przykład matron z pokolenia Obywatelek RP, które zwykle nawiedzają wszelkie plenerowe akcje, było pośród i tak nielicznych demonstrantek jak na lekarstwo. Dla nich bowiem optymistyczny tytuł z okładki “WO”: “Aborcja jest OK” brzmiał niczym melodia zamierzchłej przeszłości.
A propos czytelniczek tego zacnego, nomen omen, periodyku. Dedykuję im moją fraszkę.
 
“Oto jest wzorcowa feminizmu szkoła:
Wysokie obcasy, ale niskie czoła.”
 
8 marca to wszak nie tylko Dzień Kobiet, który usiłują zawłaszczyć wojujące feministki nakręcane przez awangardę aborcjonistek eugenicznych, lecz także symbol wydarzeń z 1968 roku. Sądziłem, że w tej historii nic mnie już nie zaskoczy. A tu proszę, jedna glossa i jedno horrendum wywołały moje zdumienie. Najpierw ów drobiazg.
Czołowy funkcjonariusz propagandy liberyjnej jednego z generatorów rzeczywistości urojonej wyznał szczerze na antenie, że jego ojciec, Żyd i przedwojenny komunista, rozważał czy opuścić wtedy Polskę, czyli miał wybór. Został. I dzięki temu polskie dziennikarstwo zyskało wybitnego komentatora. A podobno wówczas reżymowe władze arbitralnie decydowały kto, jako persona non grata, musi opuścić PRL z paszportem w jedną stronę. Na szczęście trafiały się wyjątki.
Teraz horrendum. Pani Irena Lasota należała do ścisłego grona inspiratorów studenckiego buntu. Jak lwica walczyła o powrót na uniwersytet relegowanego Adama Michnika. Jako seksista dodam, że była piękną dziewczyną. Gdy w trakcie wiecu stała pośród organizatorów strajku w białej czapce z daszkiem na bakier, wymachując egzemplarzem konstytucji PRL, przyciągała wzrok wszystkich zebranych pod Pałacem Kazimierzowskim, tak zwanego aktywu robotników z Woli z pałami w rękawach kurtałek nie wyłączając.
Niestety jej nazwisko nie zostało zaimplementowane przez peerelowską propagandę w zbiorowej wyobraźni. I tercet: Kuroń, Michnik, Modzelewski nie zmienił się w kwartet. Stare dzieje. Teraz jednak pani Irena przybyła do Polski na zaproszenie premiera Mateusza Morawieckiego z okazji pięćdziesiątej rocznicy wydarzeń marcowych. Program jej wizyty przewidywał między innymi dyskusję o tamtych czasach z Adamem Michnikiem na uniwersytecie Warszawskim. Ale jego magnificencja rektor tej uczelni wyraził za pośrednictwem swego rzecznika sprzeciw wobec jej udziałowi w tej debacie. Dopiero po protestach ktoś mniej zaczadzony politycznym oszołomstwem zadecydował, że pani Irena Lasota będzie mogła przekroczyć bramę Alma Mater na Krakowskim Przedmieściu albo chociaż boczną furtkę od Oboźnej, przez którą w 68 roku wtargnęło ZOMO.
Gdy obserwuję sparszywienie aksjologiczne wielu wydziałów UW, zastanawiam się czy nie zwrócić uczelni swego dyplomu. Szkopuł w tym, że nie mogę znaleźć oryginału. A może ja tam w ogóle nie studiowałem? I ta koncepcja rajcuje mnie coraz bardziej.
 
Sekator
 
PS.
 
- No to studiowałeś czy nie - pyta zaczepnie mój komputer.
- Wiedz, że każda odpowiedź grozi obciachem - rozkładam bezradnie ręce.