Nie te czasy, mości Państwo

   Oto pośród wiatrów i burz, jakie w minionych tygodniach nawiedziły, dzięki naszym zagranicznym, ale i jak najbardziej krajowym „braciom i przyjaciołom” – w jaki sposób nadal bardzo  chcieliby ich nazywać niektórzy bardzo prawicowi dziennikarze, nasze podwórkowe życie polityczne, objawił nam się świeżo odrestaurowany okręt flagowy totalnej opozycji, który przez licznych ekspertów, zawodowych komentatorów tudzież potencjalnych wyborców bywał ostatnim czasem regularnie postponowany do rangi mocno podziurawionej łajby. Oto na konwencji platformy, nawet w tak trudnych okolicznościach przyrody, nadal za sprawą jej niezmiennie skłonnych do zgrywy działaczy, określającej się jako obywatelska, pojawił się cały szereg nowych twarzy.
   Wypowiedziała się znana w kręgach gospodyń wiejskich tudzież czytelniczek „Bravo Girl”, głównie ze swych fikuśnych tatuaży, tleniona blondie, kiedyś występująca jako superministra (ta sama, która podczas rozmowy z szefem powołanej intencjonalnie do zwalczania korupcji służby specjalnej, z ciężkim sercem narzekała, że w sektorze górniczym „nic się nie da zrobić” bo tam przeca „banda na bandzie”, które to stwierdzenie, padające z poostrzykiwanych ust jednej z najbardziej wpływowych w owym czasie - przynajmniej oficjalnie - osób w państwie, a będące wyrazem całkowitego imposybilizmu na samych szczytach władzy, spotkało się rzecz jasna z pełnym zrozumieniem i akceptacją interlokutora, legitymującego się notabene podczas ostatnich przesłuchań przed komisją ds. zbadania sprawy Amber Gold, pod krzyżowym ogniem pytań poczwórnie sprzężonego działa obsługiwanego przez miss Wasserman, daleko posuniętą amnezją, indolencją tudzież niekompetencją), a dziś ponoć robiąca w jewropie za bardzo ważną panią komisarz, w swej fizjonomii tudzież umysłowości (objawionej między innymi na niektórych z cytowanych taśm pozostających ponoć nadal w swej lwiej części pośród tajnych zasobów utrzymywanych w Polskich Nagraniach, wyprzedanych jakiś czas temu wraz ze zbiorem jawnym, jak to się u nas zwyczajowo utarło - za grosze, jakimś tajemniczym zagranicznym „inwestorom”) kojarząca się raczej z jakąś niespełnioną, nieco już podstarzałą, robiącą się na dzidzię, jednak dość już wyniszczoną forsownym trybem życia, aktorką filmów dla dorosłych.
   Dość długo gromadzona żółć nie omieszkała się też ulać podczas samej kulminacji owego seansu nienawiści świeżo wygrzebanemu z politycznego śmietnika, powszechnie znanemu jako mąż swojej żony osobnikowi robiącemu w mediach za naszego dyżurnego szabesgoja, który miał okazję odznaczyć się podczas swej wieloletniej działalności w dyplomacji przede wszystkim jako wybitny specjalista od robienia laski Amerykanom, przy której to czynności, podobnie jak podczas porywającego przemówienia w ramach omawianej konwencji, łacno mogło mu zdarzyć się wśród buzujących emocji jakoweś zaplucie czy wręcz zakrztuszenie. Okazało się, że owego jegomościa, pana na włościach chobielińskich, nazbyt wytwornego i szlachetnie urodzonego by z własnych pieniędzy uiszczać takie drobiazgowe kwoty jak należności za koszerne kolacyjki w wytwornych lokalach z towarzyszem ministerialnej niedoli, z którym był łaskaw swego czasu stworzyć w rządzie niefrasobliwego Dondinha agenturalno-londyńsko-oksfordzko-lobbystyczną (cóż za sami wybitni oksfordczycy – Żorż Ponimirski byłby zachwycony) komóreczkę zajmującą się m. in. zatrudnianiem krewnych i znajomych królika na stanowiskach starszego referenta ds. załatwionych, nadal trzyma przy życiu, choć jak widać niekoniecznie przy zdrowych zmysłach, zoologiczna, dysząca wręcz nienawiść do tych, którzy swego czasu po raz pierwszy raczyli utrącić go z ministerialnego stołka.
   Oczywiście palmę pierwszeństwa na tym partyjnym konwentyklu, przypominającym jak widać raczej skrzyżowanie sabatu czarownic z czymś w rodzaju targów erotycznych, nadal mógł na wspomnianym powyżej znakomitym tle dzierżyć, robiący w tym jakże specyficznym bardaku za „opiekuna” tworzących ową menażerię „dam” płci obojga oraz szczególnego chowu, sam Schrecklich Schet, który tym razem, po swych rozlicznych pomysłach likwidacji IPN, CBA, urzędów wojewódzkich i czego by tam jeszcze, w myśl idei zarysowanej swego czasu przez znanego wizjonera prof. Kononowicza (którego sentencje starali się POgrobowcy sojuszu UD-KLD pracowicie wcielać w życie przez lat osiem, chociaż jak widać, mimo rozlicznie odpalanych wyprzedaży garażowych majątku narodowego czy też „wygaszania” szkół, posterunków tudzież innych miejsc pracy, nadal pozostało dla nich wiele do zrobienia), postanowił – tocząc przy tym iście heroiczny bój z prompterem – wyjść do ludzi z kolejnym rewolucyjnym projektem – tym razem wprowadzenia w Polsce waluty euro. No z czym jak z czym, ale z tego rodzaju pomysłem wygrana w następnych wyborach jest dla tego towarzystwa już bezsprzecznie pewna. W końcu naród w wyraźnym przesycie swym dobrobytem nie marzy o niczym innym jak tylko o tym, by wzorem orwellowskiego konia pociągowego jeszcze ciężej popracować na gospodarkę naszych zachodnich sąsiadów.
   Przypomniało mi to wystąpienie kuriozalny w swej naturze pomysł na „konstruktywne wotum nieufności” wobec „pisoskiego” rządu, na którego czele stała wtedy jeszcze Beata Szydło, z jednoczesnym wysunięciem Schrecklich Scheta jako kandydata na premiera. I taka refleksja mnie naszła – z kim niby, na jakich zasadach i według jakiego programu miałoby owo towarzystwo nami rządzić? Aby lepiej się uwiarygodnić w oczach społeczeństwa jako „sojusz sił demokratycznych” najpewniej byliby zmuszeni do zawarcia koalicji z niezawodnym PeeSeLem oraz z partią z kropką, co niechybnie w sposób diametralny wzmocniłoby ich potencjał intelektualny. I gdyby nie szkoda byłoby Polski dla tego rodzaju eksperymentów, „pisowcy” winni byli w owym czasie na taką propozycję przyzwolić, co by szeroka publiczność miała okazję przekonać się co to będzie i do czego owa menażeria byłaby zdolna. Jedno jest pewne – śmiechu z pewnością byłoby co niemiara.
   Sądzę, że o reszcie „pomysłów” zaprezentowanych przez kolejnych prelegentów w trakcie owego parteitagu, którego tematyka kręciła się generalnie, zgodnie zresztą z nową świecką tradycją, wokół odsunięcia od władzy „rządów PISS”, można tutaj przez litość spokojnie zamilczeć, bo i spośród licznie przybyłych działaczy obecnych na sali najpewniej nikt już dziś o owych jakże śmiałych „projektach” nie pamięta. Zamiast próbować wprowadzać do debaty publicznej jakiekolwiek elementy kampanii pozytywnej, będą totalniacy wałkować do znudzenia duby smalone o „wstydzie” jaki „rządy PISS” przynoszą nam „w świecie”, podejmując przy tym nieudolne próby wmówienia szerokiej publiczności, że za czasów gdy oni trwali u władzy (bo trudno byłoby ów okres nazwać realnym rządzeniem) „Polska była poważana i z Polską się liczono”. Jak ktokolwiek może liczyć się z krajem robiącym za popychadło? Kto uwierzy w brednie o „skutecznej polityce prowadzonej na forum międzynarodowym”? Czy oni naprawdę łudzą się, że statystyczny Polak kupi tę bajeczkę, tak jak stado klakierów, które spodziewając się przy tej okazji upieczenia własnych, mocno już nadpsutych, befsztyków, z udawanym entuzjazmem przyjęło w Monachium za dobrą monetę równie ckliwą co mijającą się z faktami i zdrowym rozsądkiem opowieść pewnego zawodowego prowokatora i „dziennikarza śledczego” wiszącego na krótkiej smyczy bliskowschodniego odłamu tamtejszej ubecji?
   Dziś wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że Polacy nie są już tym samym narodem pokornie kładącym uszy po sobie i zaganianym do roboty za miskę ryżu. Do szczęścia nie wystarcza nam już mieszkanie za złodziejski kredyt, używany samochód „po Niymcu” i obliczony na z góry określony okres używalności telewizor plazmowy na ścianie, z którego w ramach medialnej papki sączą się co dzień politpoprawnościowe dyrdymały o tym jak powinniśmy postawić na „europejskość” czy wręcz „światowość” w dowolnie dobranym pod z góry postawioną tezę kontekście. Internet zrobił swoje. Być może jest to efekt uboczny, którego nie przewidzieli decydenci dopuszczający taki wynalazek do użytkowania przez szerokie masy, być może zostało to wliczone w bilans spodziewanych zysków i strat. Wśród konsekwencji związanych z odarciem z anonimowości i możliwie idących w ślad za tym ułatwień w kontrolowaniu społeczeństwa, jak również dodatkowego bombardowania ludzkiej świadomości – w celu wywołania efektu dezorientacji – potężną ilością, w większości całkowicie nieprzydatnych, bodźców, ludzie dostali narzędzie do poszerzania swych horyzontów informacyjnych, a także – a może przede wszystkim – komunikacji między sobą, co niejednokrotnie może pozwolić również na „policzenie szabel” w tej czy innej sprawie bez konieczności wychodzenia ulicę. W jaki sposób wykorzystamy to narzędzie, zależy już przede wszystkim od nas samych.