Kosmopolityczne raby – najskuteczniejszy środek na wymioty

Już od wczesnego ranka, na długo przed szóstą, warszawskie metro tętni życiem. Czyżby do domów wracali birbanci po całonocnych uciechach? Nie trzeba bystrości Smolenia ze znanej piosenki, żeby wiedzieć, że to lud pracujący stolicy jedzie do roboty. Niestety, nie każdy może, jak Władysław Frasyniuk, przekręcać się o świcie na drugi bok pod kołdrą. No, chyba, że kilka minut po szóstej wtargnie doń policja, skuje i zawlecze do prokuratury na przesłuchanie, bo sam nie raczył się pofatygować. Żarty, żartami, ale przykro patrzeć na niegdysiejszego Janosika przepoczwarzonego w Papkina. Bo propagandowe hopsztosy generatorów rzeczywistości urojonej próbujące zeń strugać Scewolę są już wyłącznie groteskowe.
Gorzej, gdy generatory w rapsodycznym tonie donoszą o samobójstwach funkcjonariuszy SB, którym zmniejszono emerytury. Wprawdzie żadna śmierć nie powinna stanowić powodów do kpin, lecz dziesiątki tysięcy cywilnych emerytów i rencistów jakoś wiążą koniec z końcem za te polskie tysiąc złotych i nie w głowie im wybierać się na tamten świat.
A propos wiązania, którego proszę nie mylić z zakuwaniem. W PRL nad statystyką zarobkową czuwała cenzura. W pierwotnej wersji tekstu Agnieszki Osieckiej okularnicy “żyli w jakimś mieście za te polskie tysiąc dwieście”. Dopiero na Mysiej zadecydowano, że powinni “wiązać koniec z końcem z ate polskie dwa tysiące”. W wersji dla esbeków Osiecka napisałaby zapewne: “I nie mają już ochoty żyć za marne tysiąc złotych”.
Jednak wszelkich żartów odechciewa mi się dopiero, gdy obserwuję jazgot kosmopolitycznych rabów wykorzystujących do antypolskiej histerii dyskusję w sprawie kontrowersyjnej nowelizacji ustawy o IPN. Jacyż oni są europejscy, obiektywni, szlachetni… Nie kontynuuję tego wątku, bo zaraz się porzygam, a szkoda mi klawiatury.
Na szczęście koszmar bieżączki politycznej rozjaśniają mi igrzyska olimpijskie w Pjongczang, zwłaszcza, że obserwuję je jako amator sportu, a nie kibic żądny sukcesów. Znam bowiem miejsce biało-czerwonych w zimowym szyku. I od dawna wiedziałem, że medalowy wysyp z Soczi się nie powtórzy. Zaś na tyleż rutynową, co rytualną analizę przyczyn naszej mizeroty, z chlubnym wyjątkiem skoczków narciarskich, przyjdzie czas po igrzyskach. I uchylę kapelusza przed każdym, kto wybąka choć jedną odkrywczą sylabę w diagnozie mantrowanej od lat, którą zwykle otwiera fraza: po pierwsze nie mamy armat.
Ta sportowa, nomen, omen, odskocznia, z pozoru mimo wszystko relaksacyjna, przywlokła mnie z powrotem na ubitą ziemię polityki. W kraju trwają intensywne przygotowania do całej serii igrzysk. Już najbliższe samorządowe w listopadzie zapowiadają się emocjonująco. Partyjne ekipy intensywnie trenują. O pozycji w hierarchii zadecydują głównie konkurencje drużynowe, zwłaszcza układy w sejmikach. Jednak blasku rywalizacji dodadzą przede wszystkim złoci medaliści i medalistki, czyli prezydenci największych miast. A bój o Warszawę przyćmi harce w pozostałych metropoliach, nawet w gdańskiej gawrze Platformy, gdzie ludzie Schetyny biorą się za łby z kamarylą Adamowicza.
Zapewne dmucham na zimne, lecz dostrzegam niepokojące tendencje w myśleniu liderów dobrej zmiany o wyborach w stolicy. Zakładają oni, że ponieważ w mieście przeżartym lemingozą żaden prawicowy kandydat nie gwarantuje sukcesu, należy wystawić oczywiście harcownika wagi ciężkiej, nie na tyle jednak charyzmatycznego, by jego porażka nie osłabiła koalicji przed wyborami parlamentarnymi. Jest to klasyczny przykład myślenia zero jedynkowego. Albo my albo oni, ze wskazaniem na onych.
A kunktatorstwo rzadko się opłaca. I wywoływany wilk najczęściej wychodzi z lasu. Tymczasem są przynajmniej dwie lepsze metody działania. Pierwsza, napoleońska z czasów świetności cesarza. Trzeba wierzyć w sukces i przygotować plan gwarantujący powodzenie. Nawet w aksjologicznie zdegenerowanej stolicy żaden rywal nie powinien być groźny dla perfekcyjnie wyselekcjonowanego kandydata prawicowej koalicji. A jest przynajmniej kilku faworytów noszących buławy w plecakach. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie i jak szukać. Spindoktorzy, zacznijcie wreszcie otwierać te plecaki.
Ale jest i drugi sposób, nieco mniej szlachetny, lecz być może bardziej skuteczny. To metoda psa ogrodnika. Bo gdzie się dwóch bije… z punktu widzenia taktyki, a kto wie, może i strategii, najważniejsze nie jest, by nasz wygrał, ale by ich przegrał. I chwilowo tyle ezopowych rozważań na temat walki o stołeczny ratusz.
 
Sekator
 
PS.
 
- Czy Papkin to to samo co pajac - pyta mój komputer?
-  Mniej więcej - kiwam głową.