Z dziejów pewnego resortu

   Tym razem nie będzie nic o powodowanych zoologicznym antysemityzmem, a mających na celu organizację powtórzonego ciałopalenia, spiskach, jakim bez wątpienia oddają się w wolnych chwilach w swej przytłaczającej masie ci niedobrzy, świetnie zresztą się w tych swoich antyżydowskich knowaniach maskujący, Polacy. Nie będzie też nic o owych mitycznych nieobecnych koszernych, których w Polsce podobno nie ma, tylko jakoś tak dziwnym trafem ilekroć jakiś zoologiczny antysemita spróbuje rzucić kamieniem, tylekroć okazuje się, że przy tej okazji nie sposób jakiegoś starozakonnego w czerep rubaszny owym kamieniem nie pyrgnąć.
   Podaruję sobie też opisywanie stosowanej wobec nas starej gierki w dobrego i złego Żyda w wykonaniu różnych sefardich i aszkenazych tudzież haaretzów i jerusalempostów, której to gierki odbiór w społeczeństwie częstokroć przebiega w myśl zasady, zgodnie z którą należałoby się cieszyć, że srogi pan jedynie ograbił – a przecież mógł zabić i jeszcze sponiewierać niewierne szczątki. Nie napiszę też nic o ostatnich radosnych pląsach i podrygach Róży Grafini herr Flick und Gruber von Smallhausen und Klinkerhoffen czy jakoś podobnie wraz z całą doklejoną do jej okazałych pleców V kolumną w kraju i za granicą.
   Pozwolę sobie również pominąć sprawę powrotu za ocean ambasadora pewnego mocarstwa, zdymisjonowanego ostatnim czasem przy akompaniamencie wiece uniżonych ukłonów ze strony naszego poczciwego Scheta, swego czasu mogącego poszczycić się w szeregach partyjnych wiele mówiącą ksywką składającą się ze swojsko brzmiącego dwusłowu pt.”Zniszczę cię” – no cóż, jak widać także w przypadku naszych zagranicznych gości i przyjaciół bywa, że coś musi być na rzeczy.
   Nie będę się także rozpisywał o ostatnich jakże spektakularnych doprowadzeniach pewnego czołowego przedstawiciela mniejszości ukraińskiej w Polsce, który przy tej okazji raczył, poprzez nie znoszące sprzeciwu tudzież pozbawione cienia wątpliwości oskarżycielskie porównanie mściwego Kaczora do samego zuniformizowanego Jana Suzina stanu wojennego, umieścić rzeczonego (Kaczora, bo dla niesławnej pamięci Jaruzela byłaby to operacja co najmniej o ćwierćwiecze spóźniona) w panteonie prawdziwych bohaterów narodowych jako niewątpliwego „człowieka honoru”, a ustawę o IPN zechciał określić jako „nóż w plecy” dla młodego, jakże prężnie rozwijającego się, przy niebagatelnym udziale naszego wybitnego specjalisty od zegarków i kombinacji skarbowych, państwa ukraińskiego.
   Nie napiszę wreszcie o kilku, nieco przykrytych powyższymi wydarzeniami, o wiele mniej medialnych zatrzymaniach pomniejszych person, o których nie omieszkałem zresztą naskrobać poprzedniej notki, a wśród których wisienkę na torcie, stanowi ujawniony właśnie konglomerat polsko-rosyjsko-izraelsko-bógraczywiedziećjakich grandziarzy, którym owo zawinięcie o świcie za kraty zaburzyło co nieco plany związane z tak misternymi nićmi tkanym internacjonalnym geszeftem, nie wspominając już o różnej pośledniejszej maści przekrętasach, zamieszanych chociażby w oddanie w pacht środowisku reprezentowanemu w poprzednich latach przez naszego dyżurnego krajowego biznesowego słupa nieświętej pamięci, jakże drogocennego odcinka budowanych w pocie czoła przez lud robotniczy miast i wsi, osławionych polskich autostrad, z odpowiednio sformułowanymi paragrafami w umowie rzecz jasna.
   Jednym słowem pora sobie odsapnąć od bieżączki wybuchającej co i rusz w mediach głównego ścieku przy okazji kolejnych histerycznych kampanii. Po tym przydługim nieco wstępie pozwolę sobie za to na umieszczenie słów paru o działaniach byłego już ministra obrony narodowej. Czyli o sprawach jakby nie patrzyć, należących do przeszłości, niemniej jednak posiadających w teraźniejszości, a także, jeśli Pan Bóg pozwoli, w bliższej lub dalszej przyszłości, swoich godnych kontynuatorów. Pora bowiem na podsumowanie co w ciągu ostatnich dwóch lat udało się zdziałać w naszych siłach zbrojnych straszliwemu Antoniemu, a co do czego pozostało jeszcze wiele do zrobienia.
   Kwestie rozwiązane aleksandryjskimi cięciami już na samym wstępie urzędowania wspomnianego współzałożyciela KOR, to przede wszystkim zniesienie różnego rodzaju limitów stanowiących, najczęściej w imię pozornych oszczędności, szklany sufit dla poszczególnych grup i korpusów osobowych w ramach resortu, bądź też dla Sił Zbrojnych RP w ujęciu całościowym.
   Do tego pierwszego gatunku zaliczał się z pewnością limit 12 służby lat dla szeregowych zawodowych – obwarowanie niespotykane w innych służbach mundurowych, w ramach którego po upływie lat 12, a czasem nawet 10,5 roku służby żegnano się z weteranami misji, częstokroć jak nikt inny otrzaskanymi w koalicyjnych bojach, prowadzonych jeszcze nie tak dawno w pustynno-górzystym środowisku pola walki. Celem nadrzędnym miało być tutaj przyoszczędzenie na potencjalnych przywilejach emerytalnych, których dzięki temu szeregowi nie mieli możliwości nabyć. Jednak nikt nie podliczał przy tym kosztów, które dla armii musiała nieść konieczność wyszkolenia do tego samego poziomu kolejnych młodziaków, powoływanych w rezultacie tych przymusowych ubyć do służby na miejsce starych wiarusów. Przy czym należy pamiętać o tym, że wartość bojowa takiego rekruta miała niewielkie szanse na osiągnięcie tej samej wartości bojowej prezentowanej przez sprawdzonego w warunkach wojny poprzednika, z tego prostego względu, że nie miał on możliwości zdobycia praktycznego doświadczenia, które stanowiło immanentną część szlaku bojowego wytrawnych misjonarzy.
   Tymczasem właśnie tym ostatnim zwyczajowo podziękowano, umożliwiając im za to na osłodę uroczyste pożegnanie ze sztandarem jednostki, w której przyszło im niejednokrotnie spędzić najlepsze lata, po której to uroczystości mogli już sobie oni na nowo zacząć układać życie w cywilu. I to się na szczęście skończyło, a niejednemu z „podziękowanych” w tamtych latach vet’sów udało się już przez okres ostatnich dwóch lat powrócić w szeregi armii, gdzie mogą obecnie służyć radą i doświadczeniem młodszym kolegom stanowiąc w pododdziałach, w których przychodzi im obecnie służyć podporę dowódców i samą sól żołnierskiego trudu, wyciskanego niejednokrotnie na mundurach w postaci śnieżnobiałych kręgów (kto raz doświadczył, ten wie o czym piszę).
   Kolejny zniesiony ogranicznik stanowiły osławione limity awansowe. I znowu głównym czynnikiem była tutaj chęć biedowania na wypłatach z wyższego stopnia, co nagminnie praktykowano, pomimo wprowadzonych za poprzednich rządów widełek stopni etatowych na poszczególnych stanowiskach. Ze względu na ograniczone możliwości awansu, który w rezultacie zazwyczaj miał szansę kopnąć jedynie wybranych, wprowadzały owe limity nic innego jak marazm, demotywując masy żołnierskie, promując na dodatek w zamian i bez tego czynnika nagminnie panoszące się w armii klientyzm i nepotyzm. Powodowało to także pogłębienie skostnienia całych struktur armii, sprzyjając wieloletniemu okupowaniu wyselekcjonowanych stanowisk przez starych, rozleniwionych i zmanierowanych trepów.
   W tym miejscu pozwolę sobie posłużyć się małą dygresją. Znany jest mianowicie pewien stary żołnierski kawał zaczynający się od następująco sformułowanego zapytania: dlaczego syn pułkownika nie może zostać generałem? Odpowiedź brzmi: bo generał też ma syna. Drugiego dowcipu z podobnego gatunku, traktującego o stanowiącej zagadkę konieczności chowania generałów przynajmniej 2 tygodnie od stwierdzonego zgonu, ze względu na mało cenzuralną puentę, nie będę tu w pełni cytował.
   Trzecie zagadnienie, tym razem natury bardziej ogólnej, dotyczy odmiany w materii, wykazywanej powszechnie przez słusznie minioną władzę, wieloletniej indolencji łamanej przez wszechobecny imposybilizm, czego jeden z koronnych przykładów stanowi „nieumiejętność” wykorzystania budżetu przeznaczonego na obronność, w tym m. in. na modernizację sił zbrojnych. I cóż z tego, że taki Kompromitowski ze swoim wiernym acz, jeśli rzucić okiem na jego „drogę miecza”, bardziej akademicko niźli „polowo” uformowanym hetmanen, tytułowanym żartobliwie z japońska przez rzeczonego Bredzisława, za młodu najwyraźniej zafascynowanego Richardem Chamberlaine’m, z dumą wpisali sobie do ustawy zwiększony procent PKB przeznaczony na obronność, skoro i tak ów budżet latami nie był ani razu w całości wykorzystany, w związku z czym środki, powracając w gestię Sztukmistrza z Londynu bądź też innego kantorkowego szczurka, po staremu służyły permanentnemu łataniu powiększanej bez umiaru, chociażby na różne płatności służbowymi kartami za wykwintne prywatne kolacyjki, w rzecz jasna doborowym towarzystwie, dziury budżetowej.
   W ten sposób można było sobie wpisać i 10% PKB na obronność i kreatywny księgowy, ten od „Whoredaugter” zatrudnianej przez kolegę z posiedzeń RM i biesiad „u Sowy”, też by to raczył klepnąć. A skoro już zahaczyliśmy o temat, to zastanawia mnie czy Julka Pitera zdążyła już się doliczyć tych wszystkich służbowych kart, które były w ten sposób użytkowane i doszła do tego ile takich kolacyjek w ten sposób za „niczyje” – czyli za nasze – zostało przeżartych? Ja wiem, że to już nie jest sprawa dorsza za 8 zł z groszami, ale chyba przy wszystkich detektywistycznych talentach specjalizującej się swego czasu w „walce z korupcją” pani europoślicy, dałoby się do tego jakoś po tych wszystkich latach dojść?
   Dokonując przeglądu tego co udało się zdziałać, odpowiedzialnemu jeszcze do niedawna za obronność, ex-ministrowi, nie można nie wspomnieć o zatrzymaniu „zwijania się” armii, przejawiającego się chociażby w nagminnym przeznaczaniu pod młotek dopiero co wyremontowanych obiektów militarnych, czy też rozbiciu struktur odpowiedzialnych w każdej jednostce za logistykę (zarówno czasu „W” jak i „P”) i zastąpieniu ich jakimiś dziwacznymi, nie mającymi podstaw do należytego funkcjonowania nie tylko w czasie wojny, ale i pokoju, prowizorycznymi i w dużej mierze niewydolnymi tworami z gargantuicznie przerośniętą, nawet ponad naszą zwyczajową krajową normę, biurokracją, będącymi częścią jakiegoś pokracznego systemu zaopatrywania przywołującego na myśl raczej sen wariata, względnie kolaż filmowy pt. „To się nie może udać” niż planowo poukładany schemat uzupełniania dostaw oparty na wzajemnych zależnościach.
   Nie należy też pomijać kwestii przełamania entuzjastycznego podejścia do systemu obronnego opartego na ograniczaniu obecności priorytetowych jednostek do pasa wzdłuż Odry, skąd w zamyśle twórców owej „koncepcji strategicznej”, w przypadku spodziewanej agresji rzeczone jednostki miałyby za zadanie nic innego, jak chyba tylko wycofać się w jako takim porządku za naszą zachodnią bądź też południową granicę, aby tam cierpliwie oczekiwać spodziewanej odsieczy ze strony naszych wielokrotnie sprawdzonych sojuszników. Rzecz jasna działania mające na celu odwrócenie tego porządku rzeczy poprzez przesunięcie, niezbyt dużej póki co, części pierwszorzutowych pododdziałów wraz ze sprzętem za linię Wisły, zostało okrzyknięte przez grono prominentnych jenerałów „zamachem na Czarną Dywizję”, która to osławiona dywizja, jak rozumiem w zamyśle tychże wybitnych strategów, miałaby stanowić klasę sama dla siebie, stanowiąc nasz największy nienaruszalny skarb i potencjalny odwód strategiczny, rzecz jedynie w tym, że nie bardzo wiadomo w ramach którejże to armii miałby ów odwód funkcjonować.
   Służyć tym wszystkim znamienitym procesom przebiegającym przez całe lata zaniedbań, postępującej degrengolady spowodowanej powyżej opisanymi zjawiskami czy też papierowej „profesjonalizacji” armii opartej w owym czasie liczbowo ma dzielnych żołnierzach NSR, miały działania kolejnych resortowych asów, z których jeden, w ramach pozostającej w powszechnym użytku maksymy „lekarzu lecz się sam”, gotów był się wylegitymować dyplomem z dziedziny psychiatrii, drugi natomiast miał okazję dla odmiany wykazać się w przeszłości niezbywalnymi kompetencjami jako roznosiciel pizzy po gabinetach partyjno-sejmowych okupowanych w owym czasie przez jeszcze nieprzyłysiałego Donka i resztę jego szajki od „pierwszego miliona”.
   Ale nie oszukujmy się – po 10 kwietnia 2010 roku decydujący głos w powyższych kwestiach, tak jak chociażby przy osławionej reformie systemu dowodzenia, rozbijającej ów system na kilka równoległych pionów podległych niezależnym od siebie ośrodkom decyzyjnym z wymieszanymi między sobą na wzór gordyjski kompetencjami,  mieli raczej różni „szoguni” kręcący się przy specjaliście od macania kur i braku zgody na brak zgody, a raczej nie tyle kręcący się, ile kręcący bidną prezydenciną niczym ogon psem, tak jak czyniła to nie przymierzając, wisząca mu na plecach przy okazji kampanijnego „wyjścia do ludzi”, specjalistka od czarnego PR-u i sztuki zarządzania nomen omen konfliktem.
   Nie sposób tutaj również nie wspomnieć o całym systemie organizowania przetargów sprzętowych, ustanawiającym zakupowe priorytety według, ujmując rzecz stosunkowo oględnie, dość dowolnie dobranych kryteriów, zwłaszcza przy okazji niedawnego powołania przez min. Błaszczaka osobnej agencji, mającej w zamyśle ująć ów sektor w karby, porządkując go należycie i czyniąc go w pełni transparentnym z punktu widzenia czołowych decydentów.
   I tutaj należy zrobić miejsce na obraz nędzy i rozpaczy, jaki do tej pory ów system prezentował, wykazany na jednostkowym przykładzie, drobnego bądź co bądź, przetargu, rozstrzygniętego na korzyść firmy, która w swoim zobowiązaniu miała dostarczyć dla sił zbrojnych kilka tysięcy hełmów z przeznaczeniem do użytkowania przez skoczków spadochronowych z naszych dwóch dzielnych brygad aeromobilnych. Proszę wybaczyć nieco może zbyt szczegółowe potraktowanie tematu, ale przykład jest doprawdy charakterystyczny i jak w soczewce ukazuje nam, jak funkcjonował za poprzednich rządów cały system dostaw sprzętu wojskowego produkowanego przez zewnętrzne podmioty.
   Otóż hełmy, które w zamyśle miały zastąpić stare, wysłużone „orzeszki” okazały się być w porównaniu do nich niewymiarowe, będąc po prostu zbyt szerokie do tego by w czasie skoku mieścić się swobodnie pomiędzy taśmami otwartego spadochronu standardowego typu, zwanego pieszczotliwie w jednostkach powietrznodesantowych „pieczarką”, uniemożliwiając tym samym skoczkowi wykonywanie tzw. skrętów w taśmach, ze względu na groźbę skręcenia sobie samemu karku, co w rezultacie z kolei nie pozwala skaczącemu na ustawienie się do lądowania zgodnie z kierunkiem wiatru, a tym samym również z metodyką szkolenia, poważnie utrudniając jego prawidłowe czyt. bezpieczne dla skoczka wykonanie tegoż przyziemienia, co może skutkować poważnymi urazami głowy, kończyn itp. Wprawdzie skoczek posiada alternatywę w postaci przeciśnięcia głowy wraz z hełmem poprzez przednie taśmy, co umożliwi wykonanie rzeczonego skrętu w taśmach niejako „za plecami”, ale tym samym przybiera nieprawidłową pozycję do lądowania, co grozi z kolei dla odmiany poważnymi urazami kręgosłupa. Czyli jak nie kijem go, to pałką.
   Zastanawiające pozostaje jedynie jakim to tajemniczym sposobem przeprowadzono z wynikiem pozytywnym testy na owych hełmach, przy czym nie zdziwiłoby mnie wcale hipotetyczne rozwiązanie tej zagadki mówiące o tym, że wykonywane próby były jedynie „naziemne”, podobnie jak rzecz się miała podobnież w przypadku osławionych caracali. Na domiar wszystkiego hełmom owym, po ich wprowadzeniu do użytku w siłach zbrojnych, często gęsto zdarzało się wypinać w powietrzu, grożąc tym samym znajdującym się na zrzutowisku osobom niechybną śmiercią lub kalectwem w przypadku trafienia takim lecącym z wysokości kilkuset metrów „pociskiem”.  I wbrew pozorom nie miał to być w tym przypadku jakowyś przewrotny sposób na uśmiercenie potencjalnego, ukrywającego się w okolicznych zakrzaczeniach, naziemnego przeciwnika. Fakt, że owe wadliwe zapięcia, w reakcji na mnożące się tego rodzaju przypadki napowietrznych wypięć, zostały wymienione po odesłaniu całej partii kilku tysięcy hełmów do producenta, bynajmniej nie zmienia wymowy całego „epizodu zakupowego” tudzież nie nastraja optymistycznie w odniesieniu do sposobów przeprowadzania innych, o wiele „grubszych”, przetargów.
   Podsumowując osiągnięcia ekipy złowieszczego Antoniego, skutecznie podejmującej próbę nadrobienia zaległości wygenerowanych przez zaniechania i podjęte z premedytacją przez poprzednie rządy ewidentne działania destrukcyjne w stosunku do sił zbrojnych, które to wrogie w swej istocie ruchy bez cienia przesady można by w tym miejscu określić mianem sabotażu, należałoby jeszcze z pewnością wymienić zainicjowanie kilku kluczowych projektów i kontraktów modernizacyjnych, wymagających wprawdzie jeszcze właściwego domknięcia poprzedzonego na poszczególnych etapach intensywną kontynuacją prac i negocjacji oraz, a może przede wszystkim, sztandarowy projekt powołania piątego rodzaju sił zbrojnych, który w sposób symboliczny stanowi dzisiaj niejako o obrazie i reputacji armii, jakie zdoła ona sobie wyrobić w społeczeństwie. Nie zapominając rzecz jasna przy tym o trudnych do przecenienia pomysłach dotyczących zwiększenia liczebności armii w jej wymiarze całościowym. I pozostaje nam mieć nadzieję, że nowe kierownictwo resortu nie zarzuci żadnego z tych konceptów, ograniczając się co najwyżej do niezaburzających ich właściwego sensu, a stanowiących elementarną część procesów modernizacyjnych i rozwojowych, rozsądnych modyfikacji.