Malinowy chruśniak / opowiadanie /.

 
Był wtedy zły czas, albo bardziej - jedna z jego złych odsłon. Nie tak zresztą dawna, kiedy to świat stanął sobie na głowie i zatryumfowało wszystko co w człowieku najgorsze. Taki dół beznadziei pojawia się co pewien okres i ludzkość długo potem musi się z niego wygrzebywać. Następnie staje przez chwilę na chwiejnych nogach wskrzeszonych wartości i - wpada w kolejny bezmiar szaleństwa.
Oczywiście wtedy właśnie na brzegach tej rozpadliny czasu szczególnie mocno błyszczą diamenty ludzkiej osobowości. Takie jak Andrzej Bobola czy Maksymilian Kolbe, które potem na przekór wszystkiemu wyznaczają drogę w powszechnie szarej nijakości. Ale nie o nich dzisiaj chciałem opowiedzieć, a o zwykłej skrzyni wiannej, jakich w mojej okolicy było niegdyś wiele i o wyjątkowym wianie, które w niej zgromadzono.
Zacznijmy więc raz jeszcze od początku :
Był wiec wtedy kolejny „zły czas”, ten jednak dla wyróżnienia nazywany jest teraz dosyć bezbarwnie : okupacją hitlerowską, która to nazwa ma podług historyków wszystko wyjaśniać, chociaż tak naprawdę nie wyjaśnia niczego…
Czas ten był ohydny nawet w tak małej i nieważnej miejscowości, jak ta, o której opowiem.
Do dzisiaj na zżółkłym zdjęciu, które mam w albumie, zachował się mały drewniany kościółek z plebanią obok, na płocie której , baśniowo obsypanym śniegiem, widać tabliczkę w języku niemieckim wskazującą na biuro landratu panoszące się w tym księżym budynku . Droga przy której on do dzisiaj stoi prowadzi do sąsiedniej miejscowości, a stamtąd dalej , aż do Bełżca , Majdanka, albo innych bezpowrotnych wówczas miejsc.
Któż tam zresztą wcześniej wiedział dokąd ona biegnie, bo po co komu taka wiedza, gdy odległości pokonywało się głównie pieszo albo chłopską furką, a świat zamykał się horyzontem sąsiedzkich domostw ?...
Ta droga będzie jednak ważna dla naszego opowiadania, choćby przez samo swoje istnienie, bo gdyby jej nie było , nie byłoby również tej opowieści.
Okazało się bowiem , że ta wcześniej i później, niczym nie wyróżniająca się wiejska droga, wijąca się meandrami wśród domów i pól, dla wielu w tej odsłonie czasu prowadziła na zatracenie.
W letnim skwarze przewieziono nią rzeszę ludzi wyrwanych niespodziewanie z ich oswojonej codzienności, by gdzieś tam potem potraktować ich jak zbędne śmiecie. Porażonych rezygnacją eskortowali spoceni żołdacy , którzy nie myśleli o niczym innym jak tylko o halbie zimnego piwa po „wykonaniu zadania”. W tej współzależności eskortowanych i eskortujących pozornie nikt nie był niczemu winien . Pflicht ist Pflicht i to wszystko. Więc jeżeli i nawet żołdacy odsuwali kolbami karabinów wiejskie babiny wybiegające z garnuszkami wody, czy zsiadłego mleka, by podać je na wozy płaczącej żydowskiej dzieciarni, to robili to niemrawo, bez większego przekonania i w braku niechęci. Oficerowie także nie widzieli w tym nic zdrożnego, ocierali pot spływający spod czapek i tak samo czekali na chłodny wieczór jak wszyscy inni.
Zostawimy teraz ten potok ludzkiego nieszczęścia na zakurzonej drodze i zajmiemy się tylko jednym człowiekiem biorącym udział w odstawianiu eskortowanych do ich punktu przeznaczenia , niejakim feldfeblem Kluge. Jak wszystko co wielkie, niepozornym człowieczku, Austriaku przywożącym z urlopu polskiemu dziecku, jakim wtedy była moja mama, tabliczki czekolady i kiście soczystych winogron w starannie dobranych i zabezpieczonych paczuszkach, by nie ucierpiały w drodze.
Słysząc o wydarzeniach stalingradzkich podpity Kluge pomrukiwał wieczorami do mojego dziadka trochę może nostalgicznie, ale z przekonaniem: - Ja, ja…Hitler kaput – wspominając jednocześnie swoje kinder ,do których powróci natychmiast po wojnie, a zaraz rano znów przyłączał się do nadzorców eskorty, bo przecież musiał. A mus to mus. I co na niego można poradzić?
Wieczorami znowu pił, żeby zapomnieć o tym na co się napatrzył przez cały dzień i uciec w marzenia o swoim młynie gdzieś w pobliżu Lienz i o spokojnym, wreszcie dobrym życiu .
Zakwaterowano go w szkole, której od 1938 roku kierownikował mój dziadek i feldfebel starał się żyć z nim nieomal po przyjacielsku. Co także się w tym dziwnym czasie przytrafiało takim „lokatorom” często wyraźnie oddzielającym „służbowe obowiązki” od prywatnego życia. Feldfebel jest nawet na wspólnej fotografii z moimi bliskimi, którą wykonał jego kolega. To znaczy , nie tyle on tam jest, co kawał jego szynela, bo matka, którą także tam uwieczniono w chwili gdy stoi na schodkach trzymając na rękach pinczera Puszka, odcięła potem część fotografii z panem Kluge, opłacając nawet tę czynność częścią psiego ogona.
Nota bene nostalgiczny Kluge, marudzący z pijacką czkawką o swoich dzieciach, rozpieszczał frykasami moja mamę i jednocześnie transportował inne dzieci „na etap”.
Tak to jest kiedy pozornie porządny człowiek nie potrafi wybrać między dobrem a złem, dosyć podłym życiem a honorową śmiercią. Mógł wszak odmówić wykonywania rozkazów niezgodnych z jego poglądami. Zbyt jednak bał się śmierci by ryzykować bunt dla enigmatycznej wieczności, albo też nie był całkowicie przekonany co do swoich poglądów. Obciążał więc odpowiedzialnością za to co się działo wszystkich innych byle tylko nie siebie i czasami rozmyślając nad tym obciążaniem wzdychał żałośnie obficie „zalewając robaka” swoich wątpliwości. Ale nie tylko tym się zajmował. Otóż ten ze wszech miar praktyczny człowiek, naturalnie dla dobra swojej rodziny, postanowił wzbogacić się na wojnie. Jak umyślił tak i zrobił.
„Na etapie” odbierano Żydom wiezione dobra i Kluge , w jakimś momencie został do tej czynności wyznaczony. Trzeba tu dodać, że Żydów niecnie okłamano mówiąc im wpierw, że będą przekazani sowietom przez granicę na Sanie. A że zdarzyło się tak wcześniej, ci byli przekonani, że tak się rzeczywiście stanie i zabrali ze sobą w przyszłość co tam mieli cennego a dało się spakować do podręcznego bagażu. Na etapie postanowiono ich odciążyć, twierdząc ,że przedmioty pojadą dalej oddzielnie wagonami towarowymi, aby było im wygodniej podróżować. Walizki oczywiście starannie oznakowano i wyczerpująco opisano. Naturalnie, że tak. Ordnung muss sein, bo niemiecki porządek jest powszechnie znany i musi być we wszystkim.
Trzeba dodać, że tak się stało rzeczywiście, czyli wszystkie te dobra zapakowano do wagonów towarowych, tyle tylko, że pojechały potem w całkiem innym kierunku niż ich właściciele.
Nim jednak odjechały Kluge postanowił część tego dobra najzwyczajniej w świecie sobie przywłaszczyć. Przy czym nasz feldfebel nie miał w tym wypadku żadnych wątpliwości co do wyboru właściwej drogi postępowania, bo miał w głębokiej pogardzie Hitlera i cały ten szajs , jak się niekiedy szeptem zwierzał dziadkowi.
Dodajmy, że podług Klugego było to całkiem inne dobro niż na przykład pomoc Żydom. To dobro było namacalne i pachniało sytością długich lat dla jego rozkosznych kinder i frau Helge, żony Klugego, do której rozmarzał się często we wspomnieniach. W dodatku jedno ich kinder było już prawie fraulein , dlatego Kluge martwił się nie tylko wojną, ale i pokojem prawie w takim samym stopniu . Postanowił więc skutecznie zaradzić tym lękom. Oczywiście było to bardzo niebezpieczne, ale czegóż się nie robi dla dobra własnej rodziny? Zresztą jeśli już miał zginąć, to nie dla jakiejś tam idealistycznej humanitarnej mrzonki, a dla wartości wymiernej , w dodatku brzęczącej. Bał się, ale strach można przezwyciężyć, kiedy się ma taką perspektywę i on go przezwyciężył. Stając się mimochodem niewątpliwym bohaterem dla swych marzeń i przekonań.
Przede wszystkim przytargał skądś wspomnianą we wstępie skrzynię wianną. Uściślając : przynieśli mu ją dwaj żołnierze. Spore i solidne drewniane pudło, malowane gdzieniegdzie w fantazyjnie przecierane kwiatki. Kwiatki akurat nie miały tu żadnego znaczenia, ale cała reszta i owszem. Kluge postawił skrzynię w swojej kwaterze, która była za czasów niemieckich porządków całkowicie już zbędną dawną kancelarią szkolną, okrywając ją niezbyt dokładnie jakąś wzorzystą szmatką. I stała tam sobie ta skrzynia całkiem na widoku przez spory kawał czasu.
Aż pewnej nocy wydarzyło się coś jakby na wzór gotyckich powieści, albo przynajmniej „Szatana z siódmej klasy” Kornela Makuszyńskiego. Noc była lipcowa i parna więc mój dziadek grubo już po północy postanowił otworzyć lufcik okna wychodzącego na ogród.
I wtedy usłyszał zaokienne stękanie, które rozespanemu uniosło trochę włosów na głowie, a gdy przetarł oczy, zobaczył dziwnie przygięty cień wlekący coś poza sobą, który , gdy chmury na chwilę odsłoniły księżyc, okazał się być niczym innym jak tylko naszym znajomym feldfeblem mocującym się już przy malinach, stanowiących umowną granicę między placem szkolnym a sąsiednią posesją, z czymś wielkim i nie całkiem mu posłusznym.
Potem dziadek śledzący rzecz zza firanki usłyszał charakterystyczny dźwięk rozkopywanej ziemi , a jeszcze później, ostrożnie tak by nie czynić hałasu, mimo duchoty w pokoju, przymknął okienko i skwapliwie wsunął się do łóżka.
Słyszał potem jeszcze człapania Klugego, ale przestało go to wszystko zajmować, nawet, albo szczególnie, jeśli wskazywało na ślad jakiejś niebywałej, być może mrocznej sensacji, bo także miał rodzinę i nade wszystko pragnął jej dobra. Wcale więc nie pragnął zainteresować Niemców swoją dociekliwością i być dla nich niewygodnym świadkiem. . Prowadził zresztą wtedy tajne nauczanie i dodatkowe zwrócenie na siebie uwagi nie wchodziło w ogóle w rachubę.
Rano wiec kiedy ci dwaj ojcowie rodzin spotkali się przypadkiem na schodach, zwyczajowo ukłonili się sobie , nie wspominając słowem o nocnych wydarzeniach, ale odtąd dziadek skwapliwie omijał krzaki ogrodowych malin, nawet wtedy gdy gięły się pod wyjątkowo w tym roku obfitymi owocami.
Następnie przez dłuższy czas wyczekiwał na efekty nocnych działań feldfebla, ale wszystko potoczyło się zwykłym codziennym rytmem, tak , że zaczął przypuszczać iż był to może nawet jakiś omam senny .
Tak minęło parę tygodni i Kluge wraz ze swoim oddziałem musiał nieoczekiwanie pomaszerować na front wschodni, by wesprzeć wykrwawione jednostki bohaterskiej armii niemieckiej. Opłakał się na odchodnym, owzdychał, oprzeklinał, obsmarkał nawet, ale nic mu to nie dało.
Pojechał i całkiem przepadł.. Jak dziadek sądził – na zawsze.
Ale rzeczywistość puściła dziadkowi perskie oko i któryś tam raz z rzędu zaprzeczyła jego wyobrażeniom o niej i o świecie.
Zaznaczyć trzeba, że kiedy Kluge odjechał i kancelaria przynajmniej z nazwy wróciła na swoje miejsce, po skrzyni nie było w niej nawet śladu, co już specjalnie dziadka nie zdziwiło.

Wojna w końcu przeminęła jak nocny koszmar i Polska budziła się właśnie z głową w nowym nocniku, kiedy dziadka odwiedził nieprawdopodobny gość.
Żona Klugego.
Przyszła w upał z odległej o trzy kilometry stacji kolejowej, w żałobnym stroju z czarną woalką spływającą ze staromodnego równie czarnego kapelusika.
Guten Tag – powiedział zakurzony stworek i zapłakał, a dziadek zdębiał.
Rozglądnął się szybko na boki i odetchnął z ulgą , że byli sami. A sytuacja była zgoła fantastyczna : rozwijał się właśnie w najlepsze sowiecki terror, a tu gość – nieszczęście , w dodatku nieoczekiwany i niemiły.
Dwie okupacje naraz przerastały wyobraźnię dziadka.
Dopiero co, bo nieledwie parę tygodni temu, uciekł dosłownie „spod ściany”, pod którą postawiło go dwu czerwonoarmiejców z politrukiem , po odnalezieniu na podwórzu szkolnym „przygospodarzonych” wespół, przez niego i szkolnego stróża , starych szweli kolejowych dobrych do opalanie klas w zbliżającą się zimę. Przywiezionych tu, bo, jak sądzono, nikomu niepotrzebne, zniszczone, więc odrzucone przy wymianie, walały się obok torów; co było zresztą prawdą, i reszta ich długo jeszcze zaśmiecała okolicę. Ale przywłaszczyć ich sobie bez pozwoleństwa było nie nada , a pozwoleństwa nie dało się otrzymać, bo toże nie nada. Tak i dziadek od kulki byłby się nie wywinął i postawiony pod stienku robił już szybki rachunek sumienia, gdyby nie przytomność babki, która naraz doznała olśnienia i przydźwigała z piwnicy kankę samogonu i politycznie a uwodzicielsko zanuciła straszliwą ruszczyzną :
Wypijom za Soniu,
Soniu dorogoju,
kak wypijom adnoj
wypijom drugoju..
.
Nieproszonych gości zainteresowały na szczęście nie tyle babcine zdolności śpiewacze ,co zawartość kanki , którą dziadek wykupił się od zbrodni sabotażu.
Przesiedział potem parę dni w pobliskiej olszynie, aż się wszystko całkiem uspokoiło i o sprawie zapomniano.
Ale teraźniejsze niebywałe wydarzenie, które właśnie się dokonywało, mogło odświeżyć poprzednie i ściągnąć mu na głowę jeszcze większy kłopot. Dobrze już wiedział, że nowym panom tej części Europy, którym na czołach świeciła czerwona gwiazdka, niczego nie da się wytłumaczyć, a podejrzenia o sprzyjanie Giermańcom nawet cysterna samogonu nie potrafiłaby spłukać. Nie był więc szczególnie sympatycznym dla frau Helgen , podał jej jedynie kubek wody, kiedy przysiadła na ławeczce pod rozłożystym orzechem, pod którym zresztą niegdyś siadywał i Kluge.
Mam sprawę – powiedziała jego żona i przedstawiła ją dziadkowi, a im głębiej wprowadzała go w szczegóły, tym bardziej oczy robiły mu się przysłowiowo okrągłe ze zdumienia.
Przede wszystkim wyjaśniła się całkiem nocna eskapada feldfebla , ale wcale to wyjaśnienie nie uspokoiło dziadka. Wręcz przeciwnie. Wiedział już co prawda, że w rogu ogrodu nie spoczywa jakiś nieszczęśnik i że nie trzeba robić ekshumacji, ani zapalać świec w malinach, ale to, co tam zakopano było dużo groźniejsze niż domniemany trup.
Mój Boże – powiedział dziadek – Mój Boże, czy pani nie pojmuje jakie teraz mamy czasy ?
Czy pani nie wie , że zmieniła się rzeczywistość? Jak sobie pani zresztą wyobraża przewiezienie zawartości skrzyni do Niemiec? Przecież jeżeli sowieci odkryją kim pani jest , to nie tylko zawartość, ale także i pani nigdy się tam już nie dostanie. To co pani robi jest absolutnym szaleństwem – podsumował.
- Ale ja nie mam teraz z czego żyć, byłam u siostry na Śląsku i pomyślałam, że… – przekonywała Niemka. – Jeśli pan mi pomoże podzielę się z panem zawartością schowka. Panu nie są potrzebne pieniądze, po tym wszystkim?
- Pani to się może podzielić ze mną najwyżej nieszczęściem, które to na nas wszystkich sprowadzi – odparł dziadek
- Proszę spojrzeć – nie ustawała Niemka wyciągając z torebki jakiś papier – tu jest list, który Hans napisał. W nim wszystko jest wymienione, co , jak, ile i gdzie. 12 metrów od gniazda bocianiego…To tamto gniazdo, prawda? – wskazała na pobliskie drzewo.
- Nie wiem – powiedział dziadek – może tamto, może nie tamto. Tu takich gniazd jest dużo. Proszę wybaczyć pani Kluge, ale ja pani nie pomogę -uciął.
Westchnął i dodał po chwili - Jedyne co mogę zrobić, to powiedzieć, że dla mnie i mojej rodziny pani mąż okazał się być porządnym człowiekiem i to jest rzeczywisty skarb jaki pozostawił. Skarb pamięci, który zachowam i przekażę wnukom, jeśli będę je miał. To wszystko co mogę zrobić.
Ach so - Frau pokiwała głową, wstała z ławeczki i powlokła się ponownie zakurzoną drogą w sierpniowym skwarze do stacji kolejowej.
- To niech sobie pan sam to weźmie – rzuciła jeszcze niezbyt przyjaźnie na odchodnym. – Zostawiam plan Hansa. Niech choć panu posłuży, może kiedyś...
- Nie chcę – powiedział dziadek – Pani nie rozumie? Na tym jest krew.
- Ależ skąd - chlipnęła w zdumieniu - Hans nigdy by…!
- Czy dosłownie, tego nie wiem – uzupełnił dziadek – Powtarzam i podkreślam : dla mnie i dla mojej rodziny, Hans Kluge był dobry – to wszystko. Proszę zabrać ten plan. Dziękuję. Zapewniam - ja nie będę szukał.
- Nic z tego nie rozumiem – westchnęła pani Kluge chowając papier – Szkoda – dodała i odeszła, bez dziadkowego „do widzenia", bo tak bardzo tego powtórnego widzenia nie chciał, że aż wolał być prostackim niźli je chociaż grzecznościowo sugerować.

Dni mijały przy mocno wychylonym w lewo wahadle dziejów… „Czas przemian” przemieniał sobie kraj, a zwykli ludzie usiłowali żyć niezmiennym odwiecznym rytmem. Dziadek próbował w dodatku organizować normalne nauczanie i to zajęcie zajmowało sporo czasu, bo niewiele się różniło od tajnego nauczania za Niemców. Nie miał więc, jak to się mówi, głowy do zajmowania się sprawami przydomowych malin. Chociaż , jak potem przyznawał, miał czasem na to ochotę. Ale bliższe zainteresowanie nimi odwlekał ad Kalendas Graecas, bo miał do całego przedsięwzięcia głęboką niechęć napełniającą go niesmakiem. Aż rzecz się niejako sama rozwiązała i zdjęła z niego męczący ciężar ciekawości, otóż sąsiad przeciął nagle płotem chruśniak, odgradzając się w ten sposób od szkolnego boiska i szalejących na nim piłek , które niszczyły mu grządki.
Dziadek nic mu nigdy nie powiedział o malinowych możliwościach, przede wszystkim dlatego, że nie był nigdy człowiekiem praktycznym jak chociażby Kluge.
A potem przeniesiono go do szkoły w innej miejscowości i o tym wszystkim na długie lata całkiem zapomniał, aż do momentu gdy go o to zapytałem zachęcony przez matkę.
Dziś nie ma tamtych wydarzeń, ideologii, tragedii, emocji, marzeń, pożądań… nie ma nawet tamtych ludzi. Zapewne nie ma i ponurego „depozytu”, bo całkiem zmieniła się konfiguracja terenu. Mizernym śladem tego, co wydawało się niegdyś niebywale ważne i poważne jest jeszcze skrawek pożółkłego zdjęcia oraz moja już niepewna pamięć…

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika andzia

17-09-2014 [11:02] - andzia | Link:

"Czas ten był ohydny nawet w tak małej i nieważnej miejscowości"
Tragiczne wspomnienia mojej mamy z tamtych złych czasów długo były moimi nocnymi koszmarami.Długo żałowałam,że opowiadała o nich.Dziecko nie potrafi ogarnąć ohydy ludzkich zachowań.Dzisiaj chciałabym wiedzieć więcej,ale nie ma już kto wspominać ...
Pozdrawiam.