Nasze kompleksy językowe

- Nie przechodzą wam dreszcze? - nie dowierzała minister Elżbieta Bieńkowska patrząc na reakcje dziennikarzy na nowy spot, poświęcony 10 lat obecności Polski w Unii Europejskiej. Nie wiem co odpowiedzieli dziennikarze pani Bieńkowskiej, zwłaszcza ci z tzw. mediów niezależnych (ha, ha – „niezależnych”!). Czy również przeszły ich dreszcze i z jakich powodów.
            Trudno jednak było nie zauważyć, jak trzęsie nimi informacja, że oto nowy „prezydent Europy” nie zna zbyt dobrze angielskiego, że po swym wyborze wygłosił mowę po polsku, i że na natarczywe pytanie jakiegoś eurobonzy, na temat poziomu znajomości języka Szekspira powiedział” I will polish my english”. Jak ten temat rozwałkowywali. Jak kpili, jak bździli – to oczywiście aluzja do tekstu „Kartoteki”, Różewicza, który czasami potrafił wyczuć pismo nosem. Krótko mówiąc, kierując się trywialną chęcią „dowalenia” nielubianemu politykowi, bazowali na naszych, a i swoich zapewne, kompleksach prowincji, państwa zaściankowego.
            Z jednej strony krytykują establiszmenciaków za to, że sieją narodowe kompleksy, a z drugiej  - sami je wzniecają. Bo bądźmy szerzy, co to byłby za problem dla dziennikarzy z kraju bez kompleksów, czyli z takiego, w którym osoba znająca płynnie dwa, trzy języki - ale w żadnym z nich nie mająca nic ciekawego do powiedzenia - uchodził za nic więcej, jak tylko za bezskrzydłą papugę, rezonującą w dowolnym języku świata? U nas jednak jest inaczej: każdy kto zna płynnie choć jeden język obcy, to już gość. I nie jest ważne, że mówi w nim to samo co w swym ojczystym – od rzeczy. Ale mówi jakoś tak mądrzej, głębiej, bo niezrozumiale. Polak patrzy na takiego, niczym chłop pańszczyźniany na dziedzica, który liznął łaciny i teraz przeplata nią swój wywód bez polotu i bez sensu.
Więc nie byłby to żaden problem i zapewne  nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby akurat za to ścigać tak w ogóle to bardzo złego polityka i fatalnego premiera rządu.
Tym bardziej, że piłkarzyna z Trójmiasta angielski zapewne zna w stopniu komunikatywnym, a więc pozwalającym się swobodnie porozumieć z Anglikiem, a tym bardziej z Niemcem, Francuzem, Włochem. I to naprawdę wystarczy. Bo przecież nawet podczas rozmów kuluarowych rozstrzyga się sprawy na stopniu ważnym, ale dość ogólnie. Nie przekracza to możliwości lingwistycznych nawet osoby znającej język średnio. Szczegóły, w których jak wiadomo tkwi diabeł, i tak są dopracowywane przez fachowców, a później rozpoczyna się redakcyjna młócka przy ostatecznym formułowaniu zapisów traktatowych czy innych  europejskich „wytycznych”. Poza tym o czym to niby Tusk miałby tak zawzięcie dyskutować, wytyczne od poważnych polityków dostanie na kartce i, niczym Nikodem Dyzma, to co miałby powiedzieć po prostu przeczyta.
Śmieszy też podkreślanie, że Francuzi nie wyobrażają sobie, aby stojący na czele ważnych instytucji europejskich politycy nie mówili płynnie po francusku (Tusk jak wiadomo w ogóle nie zna tego języka). Polski dziennikarz bez kompleksów językowych tudzież kulturowych, skomentowałby to stwierdzeniem, że w takim razie Francuzi będą musieli jakoś przeżyć tę tak skandaliczną dla nich sytuację. A może przypomniałby też, iż w końcu i język polski należy do języków urzędowych w eurokołchozie. Więc… Może polish your polish?
Tusk i jego ferajna mają tyle grzechów na sumieniu, za tyle nieprawości będę musieli odpowiedzieć i , miejmy nadzieję, odpowiedzą przed Polakami, że braki językowe herszta zdają się być, przy tych występkach, cnotami.
A dziennikarze zamiast pogłębiać polskie kompleksy, niech raczej starają się leczyć z nich swoich czytelników. Bo dla nich ważniejsze jest nie to czy Tusk „zna języki”, ale to iż mamy chyba nienajlepszy system edukacji językowej. Stąd, aby opanować na dobrym poziomie język obcy trzeba posyłać dzieci na dodatkowe lekcje a czasami jeszcze wzmacniać to wszystko ekstra korepetycjami. I to jest problem. I o tym piszcie. I z tym walczcie. Zakompleksione fujary jedne!