Strasburg, kobiety i sprawiedliwość (klimatyczna)

Warszawa i Polska nie mają bezpośredniego połączenia lotniczego ze Strasburgiem, w przeciwieństwie do Pragi i Czech. W związku z tym do jednej z trzech stolic parlamentu Europy i jedynej stolicy Rady Europy trzeba lecieć dwoma lotami przez Frankfurt lub Amsterdam lub Kopenhagę. Można też polecieć do Paryża, a tam wziąć szybką kolej TGV albo, jak się komuś bardzo spieszy, dolecieć do Frankfurtu, a stamtąd przemieścić się do Alzacji samochodem góra w trzy godziny (a wczesnym rankiem przy dobrym aucie i dobrym kierowcy nawet w dwie). A jak ktoś jest już „na musiku” może lecieć do tegoż Frankfurtu (nam Menem, nie nad Odrą!), a stamtąd tłuc się do Strasburga dwoma lub trzema pociągami.

Cóż, miłość do Unii Europejskiej wymaga poświęceń.

Czy ta miłość jest wzajemna, to już całkiem inna sprawa. Można o tym porozmawiać jedząc miejscowe przysmaki, na przykład „tarte flambee” czyli, mówiąc po polsku, rodzaj podpłomyka - a mówiąc z włoska rodzaj czegoś na kształt pizzy. Gdybym powiedział, że mogę to zjeść w każdych ilościach, to bym skłamał, ale nie za bardzo. Wolę to niż „choucroute” czyli specyficzną, lokalną odmianę bigosu. Tyle, że udziwnioną, bo osobno jest, skądinąd wyborna, kapusta, a osobno kiełbasa czy nawet, takie udziwnienie, kilka rodzajów mięsa. Ba, jest też choucroute „rybny”. Ale jego entuzjastą jakoś nie jestem. Ta alzacka odmiana bigosu zapoczątkowana została przez polskiego króla Stanisława Leszczyńskiego, który abdykował i przeniósł z Warszawy się do Nancy w sąsiedniej Lotaryngii, gdzie zmarł w 1766 roku. Przywiózł on ów polski przysmak i zaszczepił na francuski grunt. Nie przewidział być może, że przepoczwarzy się on w coś, co z bigosem ma tyle wspólnego, co fakt tych samych składników. Cóż, może szkoda, że tubylcy i turyści przy pięknej katedrze w Strasburgu zajadający się tym lokalnym przysmakiem pojęcia nie mają, że Lotaryngia i Alzacja zawdzięczają go polskiemu władcy z drugiej połowy XVIII wieku.

W Strasburgu nie ma, o dziwo, metra, ale jest sieć szybkich, nowoczesnych tramwajów, które z centrum docierają również do szklanej bańki, jak z perspektywy wygląda siedziba europarlamentu. Położony nad kanałem jest atrakcją dla pasażerów wycieczkowych stateczków. Przyzwyczajenie jest druga naturą człowieka – zatem przywykłem do francuskiej siedziby Parlamentu Europejskiego i puszczam mimo uszu złośliwe – albo prawdziwe – opinie, że ów budynek położony na obu stronach kanału okalającego miasto jest, jak mówił jeden z ważnych (kiedyś) europosłów „realizacją snu pijanego architekta”.

A piszę te słowa właśnie w Strasburgu podczas pierwszej w A. D. 2018 sesji tegoż PE. Zaczęliśmy od debaty na temat „czystej energii” (co zabrzmiało jak metafora) oraz promowania stosowania energii ze źródeł odnawialnych. Potem w agendzie było „zachowanie zasobów rybnych i ochrona ekosystemów morskich”, a potem wreszcie przeszliśmy do kwestii fundamentalnych czyli do rybołówstwa na południowym Pacyfiku ... To nic, bo gdy poniedziałkowy styczniowy zmierzch otulił Parlament Europejski mrokiem strasburskiej nocy wytoczyliśmy najcięższe działa: zaczęliśmy debatę na temat „kobiety, równouprawnienie płci i sprawiedliwość klimatyczna”. Przysięgam! Nie zmyślam, serio.

Następnego dnia PE przegłosował regulacyjny miks kobiet, równouprawnienia płciowego (albo płci) oraz owej sprawiedliwości klimatycznej. Swoją drogą, to jedna z rzeczy, która różni Polskę od UE. Tam bowiem mówi się o „sprawiedliwości klimatycznej”, a u nas o „klimacie sprawiedliwości”. Po głosowaniu był obiad, a po obiedzie omawialiśmy proces pokojowy w Kolumbii, sytuację w Iranie oraz sytuację w Kenii.

Brakowało tylko Stanisława Wyspiańskiego i jego proroczej tezy sprzed ponad stu lat, że „Chińczyki trzymają się mocno”...

*tekst ukazał się w tygodniku „Wprost” (22.01.2018)