Niemcy: radykałowie i establishment w jednym stali domku

Piszę ten felieton w samolocie z Brukseli do Warszawy. Korzystam z usług naszego narodowego przewoźnika i bardzo sobie to chwalę z paru powodów. Po pierwsze: bo LOT jest nasz, polski. Po drugie: jako konserwatysta cenię tradycję ‒ a jak legenda rodzinna głosi pierwszy raz leciałem LOT-em w wieku... siedmiu miesięcy (skądinąd też ze stolicy Belgii do stolicy Polski). Zatem po przeszło półwieczu urzędowania mam prawo się przyzwyczaić ‒ a przyzwyczajenie to druga natura człowieka. Po trzecie: ludzie wolą ludzi sukcesu od ludzi porażki i firmy, które się rozwijają od tych, co się zwijają. Tymczasem gdy niedawno upadło dwóch przewoźników (Monarch Airlines i Air Berlin), to LOT zaczyna latać na nowych trasach, przynosi zyski, powiększa liczbę pasażerów. Wsiadając zatem na pokład samolotu LOT-u mam poczucie, że i ja dokładam się do tego narodowego sukcesu. Po czwarte wreszcie ‒ ze względów pragmatycznych: jako namiętny „używacz” telefonów komórkowych wiem, że mogę moją „komórkę” podładować w czasie lotu na pokładzie polskich linii - gdy nie mogę tego uczynić ani w Lufthansie (na większości tras europejskich), ani Austrian Airlines ani Brussels Airlines. Zatem: połączenie patriotyzmu (popieram narodową firmę) i pragmatyzmu. Lepiej być nie może.

Lecę nad Niemcami ‒ i o Niemczech właśnie napiszę. Jeżeli ktoś dopiero teraz, po wyborach do Bundestagu zauważył nagle niemiecki nacjonalizm, to albo jest ślepy albo wcześniej zamykał oczy na rzeczywistość. W ostatnią niedzielę września 5,5 miliona Niemców zagłosowało na partię, której przywódca mówił, ze tak jak Brytyjczycy są dumni z admirała Nelsona, a Francuzi z cesarza Napoleona, tak Niemcy powinni być dumni z „osiągnięć żołnierzy podczas II wojny światowej”. Tak, dumni z tego samego Wehrmachtu, który - obok SS i Gestapo - splamił się ludobójstwem Polaków... Ale przecież, mein Gott, te brunatne barwy nie pojawiły się znienacka. Już wcześniej ta sama partia zagnieździła się w 13 parlamentach landowych (na 16!). I to nie krasnoludki i sierotka Marysia co kilka, kilkanaście dni podpalają kolejny dom dla azylantów. Ekstremiści? Może. Tyle, że bardzo jakoś liczni. Ale na pewno już nie margines, tylko jak najbardziej oficjalny mainstream spowodował konsekwentne zastępowanie ‒ w kontekście II wojny i okupacji Polski-pojęcia „Niemców” pojęciem „nazistów”. Neutralnym i wypranym z odpowiedzialności konkretnego narodu za konkretne, olbrzymie zbrodnie. To nie politycy Alternatywy dla Niemiec, ani jeszcze bardziej nacjonalistycznej NPD (Narodowej Partii Niemiec) skończyli z używaniem w niemieckim języku politycznym określenia „deutsche Schuld” („niemiecka wina”), co nawiązywało do czasów II wojny światowej i – tłumacząc to na język realnej polityki – oznaczało, że w polityce i wewnętrznej i zagranicznej „Niemcom mniej wolno”. To uczynił niemiecki establishment. To nie niemieccy radykałowie kręcili filmy ‒ i dotowali je z pieniędzy niemieckiego podatnika ‒ o krzywdach „zwykłych Niemców” podczas i po II wojnie światowej. Cóż, łatwiej i milej w sumie rozwodzić się nad cierpieniami Niemców tonących na „Wilhelmie Gustloffie” i (film „Gustloff”) niż zużywać taśmę filmową na opowieść o cierpieniach, na przykład Polaków.

Helmut Kohl rządzący Republiką Federalną Niemiec niemal przez cztery kadencje był ostatnim niemieckim kanclerzem, tylko pamiętał II wojnę światową – z własnego życia, a nie z książek. Jego następcy: zarówno socjalistyczny Gerhard Schroeder, jak i córka polityczna, a później jego polityczna „ojcobójczyni”, Angela Merkel, nie mają już emocjonalnego stosunku do okresu 1939-45 i to widać, słychać i czuć po ich polityce.

Zwalanie wszystkiego na radykalne partie w RFN jest wygodnym dla niemieckiego establishmentu usprawiedliwianiem. Gdy jako kibic piłkarski oglądałem mistrzostwa świata w RFN w 2006 roku, spostrzegłem erupcję narodowej dumy wyrażanej dziesiątkami tysięcy flag i malowaniem niemieckich barw, zwyczajowo, jak u kibica, na policzkach. Wtedy przeciętny Herr Miller słusznie uznał, że nadszedł czas, kiedy może się szczycić tym, że jest Niemcem. A może nawet więcej niż szczycić.

Problemem dzisiaj nie są tylko niemieccy radykałowie-nacjonaliści, ale i przesuwający się coraz bardziej w kierunku państwowego (sic!) nacjonalizmu mainstream.

*pełna wersja tekstu, który ukazał się w tygodniku „Wprost” (16.10.2017)