Brukselsko-strasburskie potyczki o budżet i szampany Tuska

Humorystyczne „poszły konie po betonie” w jakiejś mierze pasują do sytuacji po ostatnim unijnym szczycie, który z udziałem polskiej premier zakończył się niedawno w Brukseli. Szczyt szczytowi nierówny – akurat ten był wyjątkowy z dwóch względów. Po pierwsze dlatego, że był pierwszym po upłynięciu terminu przymusowej relokacji imigrantów do różnych krajów. Po drugie dlatego, że był również pierwszym po wyborach do Bundestagu w Berlinie. Gdy chodzi o pierwszą sprawę, to okazało się, że nie było żadnego trzęsienia ziemi, nikt nie postawił żadnego wniosku, aby przywódców z Warszawy i Budapesztu przypalać rozżarzonym żelazem, za to, że do swoich krajów nie wpuścili, głównie muzułmańskich, imigrantów spoza Europy. Okazało się, zresztą po raz kolejny, że Unia stosuje psychologiczną presję i polityczny szantaż w celu wymuszenia na opornych krajach członkowskich decyzji „po linii” centrali. Większość ulega, ale Polska i Węgry nie tylko się postawiły, ale w praktyce (przynajmniej na razie) nie poniosły żadnych tego konsekwencji.

Wojna „na przecieki”, presja, szantaż...

W kwestii drugiej czyli pierwszego szczytu po (pyrrusowym?) zwycięstwie, już czwarty raz Angeli Merkel, właśnie od szczytu Rady Europejskiej miała zacząć się debata o przyszłości Unii. Debata ta będzie toczyć się jednak, co oczywiste, głównie w kuluarach, choć oczywiście będzie współtowarzyszyć temu wojna „na przecieki”, różne psychologiczne naciski, zapraszanie krajów, które nie są w eurolandzie – jak Polska – aby wsiadły do pociągu „euro”, bo zostaniemy sami na dworcu, etc, etc. Skądinąd w ostatni wtorek 24.10 na specjalnej debacie w europarlamencie poświęconej szczytowi Rady Europejskiej jej przewodniczący Donald Tusk oświadczył, że wrócimy do dyskusji na ten temat w lutym w Strasburgu. Nie oznacza to jednak, że przez najbliższe 4 miesiące dyplomaci będą próżnować. Choć można się spodziewać, ze próżnować będzie Tusk, bo akurat to dobrze umie i dobrze to robi.

Przy okazji publicznej i niepublicznej debaty o przyszłości Unii Europejskiej mój apel: nie dajmy się zaszantażować wizji Europy dwóch czy wielu prędkości, która miałaby być dla Polski katastrofą. Cena za wpędzenie nas do strefy euro ‒ i ekonomiczna z punktu widzenia obywateli, i polityczna z punktu widzenia państwa byłaby nieproporcjonalnie wysoka w stosunku do, często pozornych, mgławicowych korzyści. Chyba, że wierzymy w bajki o tym, że trzeba siedzieć przy pierwszym stole i samo „siedzenie” daje (złudne) poczucie o partycypowania w decyzjach.

Budżet UE 2018: bez cięć dla Polski

Mecz na europejskim boisku cały czas się toczy. W Parlamencie Europejskim zapadły dwie decyzje, które warto odnotować. Obie są z polskiego punktu widzenia bardzo interesujące. Pierwsza to aprobata dla unijnego budżetu na rok 2018. Nie zawiera ona żadnych cięć ani obostrzeń wobec naszego kraju. Te wszystkie naciski „okołobudżetowe” okazały się typowym przykładem czegoś, co można nazwać „strachy na Lachy”. Oczywiście czeka nas jeszcze walka o siedmioletnią unijną perspektywę budżetową czyli, mówiąc ludzkim językiem, budżet UE na lata 2021-2027. Tu mogą nas czekać różne polityczne sidła - i kolejne próby nacisków i szantaży. Warto jednak zwrócić uwagę na wyraźny wzrost PKB Polski „per capita” w ostatnich latach, w porównaniu z okresem,gdy ustalono poprzedni 7-letni budżet czyli przed rokiem 2014. Oznaczać to może w praktyce tylko jedno: zgodnie z brukselskimi regułami gry im wyższy PKB, tym mniejsza prawo do unijnych środków. Oczywistym jest, że właśnie z tych względów - a nie jakiejś prawdziwej czy urojonej antypisowskiej fobii poza granicami RP - na nową perspektywę budżetową poczynając od roku 2021 otrzymamy mniej pieniędzy z kasy w Brukseli. To czysta matematyka, a nie polityka. Jasne jednak, że ta sytuacja nie może być dla polskiej strony w nadchodzących wielkimi krokami negocjacjach budżetowych pretekstem od „odpuszczenia” walki choćby o jedno euro.

Większościowe głosowanie nad budżetem Unii – to źle dla Polski

Pisałem o budżecie siedmioletnim, dotychczas obowiązującym. Sporo wskazuje jednak na to, że nastąpi zmiana z perspektywy 7-letniej na 5-letnią. Takie sugestie dochodzą zarówno z kierownictwa Komisji Europejskiej, jak i polityków poszczególnych krajów członkowskich - choćby istotnych w tej rozgrywce o zmiany Niemiec.

Skoro już jesteśmy przy budżecie, to warto wspomnieć o zabawnych zarzutach skierowanych wobec europosłów Prawa i Sprawiedliwości ze strony trzech posłanek PO na konferencji prasowej w... Sejmie RP. Mieliśmy rzekomo głosować za...zmniejszeniem dopłat dla rolników. Warto najpierw poczytać, a potem dopiero się mądrzyć. Byliśmy w ostatnim tygodniu przeciwko rezolucji przygotowanej przez socjalistkę Isabelle Thomas i Jana Olbrychta, która majstrując przy wspólnej polityce rolnej w kontekście dotacji dla rolnictwa, ale przede wszystkim w krajach mających niewielki sektor rolniczy opowiadała się za przyjmowaniem budżetu Unii w głosowaniu większościowym, a nie na zasadzie jednomyślności, wypracowania konsensusu - co dla Polski byłoby skrajnie niekorzystne. Szkoda, że poparli ją europosłowie PO i PSL. O tyle to zdumiewające, że powinni oni doskonale wiedzieć, iż nadzieje Polski na kolejny spory kawałek unijnego tortu czyli znaczące środki z Brukseli mogą być realne tylko jeśli utrzymamy zasadę „dogadywania się” przy kolejnych unijnych perspektywach budżetowych. Przy głosowaniu większościowym tzw. „stara Unia” wspierana przez niektóre bogatsze kraje członkowskie (na przykład Słowenię czy Estonię) będzie miała „pakiet kontrolny” i będzie obcinać budżety największym beneficjentom, w tym Polsce.

W tej kontrowersyjnej rezolucji zresztą był jeszcze jeden, w praktyce antypolski, haczyk. Chodzi o zawartą tam możliwość wprowadzenia tak zwanego „podatku ekologicznego”, co w oczywisty sposób uderzałoby w Rzeczpospolitą, a nie w bogate państwa „starej Unii” właśnie, z bardziej wyśrubowanymi standardami ekologicznymi i od lat olbrzymimi nakładami na ochronę środowiska.

Odmowa absolutorium dla Rady - żółta kartka dla Tuska

W Parlamencie Europejskim miała miejsce awantura w związku z ogłoszonym przez Radę Europejską przetargiem na zakup … czterech tysięcy butelek szampana. Tego typu decyzje urzędników Donalda Tuska muszą budzić emocje w sytuacji spadku zaufania do Unii Europejskiej jako takiej. Choć są i wyjątki: akurat poparcie dla europarlamentu za kadencji jego szefa włoskiego chadeka Antonio Tajaniego wzrosło o osiem procent w porównaniu z czasem, gdy europarlamentem kierował niemiecki socjalista Martin Schulz. Nic nie wiadomo o wzroście poparcia dla Rady Europejskiej kierowanej przez Donalda Tuska – wręcz przeciwnie.

Warto też dodać, że PE jednogłośnie nie udzielił absolutorium budżetowego dla Rady Europejskiej, co stanowi ewidentnie żółtą kartkę dla samego byłego lidera Platformy Obywatelskiej. Chodzi o rok budżetowy 2015, a więc pierwszy rok, w którym Donald Tusk sprawował funkcję szefa eurorady od 1 stycznia do 31 grudnia. Powodem tego był brak przedstawienia przez władze RE informacji, które zobowiązane są przedstawiać wszystkie organa Unii (jak Parlament Europejski i Komisja Europejska), ale też instytucje UE, typu agencje, jak choćby Frontex mający siedzibę w Warszawie. Dotyczą one procedur antykorupcyjnych, informacji o przetargach, w tym przetargach budowlanych i inwestycjach, i tym podobnych. To, że europarlament jednogłośnie odmówił absolutorium budżetowego dla Rady Europejskiej kierowanej przez przewodniczącego Tuska jest dla niego polityczną „żółtą kartką”. Ciekawe, że w Strasburgu Rady Europejskiej nie bronili nawet europosłowie PO i PSL...

*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (30.10.2017)