Europejskie wybory, unijne tendencje

W „rodzinnej Europie” (by użyć w tym miejscu tytułu książki Czesława Miłosza) wybory u sąsiadów, bliższych i dalszych, są ważne, bo pokazują tendencje, które już są – albo mogą być – i naszym udziałem. Warto odnajdywać podobieństwa, aby zauważać, że aspiracje, ale też i obawy narodów europejskich, położonych w różnych częściach Starego Kontynentu mogą być bardzo podobne. Co łączy na przykład kwietniowe wybory do parlamentu Królestwa Niderlandów z październikowymi wyborami w Austrii? Ano to, że i tu i tam prawicowa część establishmentu - w Holandii liberałowie Marka Rutte, nad Dunajem chadecy Sebastiana Kurza – przyjęła retorykę sceptyczną wobec imigrantów. Właśnie dlatego partie antyestablishmentowe z wyraźnie rosnącym poparciem nie zameldowały się w wyborczym wyścigu w Hadze i Wiedniu jako pierwsze. Partia Gerta Wildersa w kampanii wyraźnie straciła rozpęd, bo ich wiatr w wyborcze żagle ukradł im rządzący Niderlandami przez ostatnie cztery lata Mark Rutte. W Austrii natomiast po olbrzymim sukcesie Wolnościowej Partii Austrii (Freiheitliche Partei Österreichs) Heinza-Christinaa Strache, której kandydat w wyborach prezydenckich Norbert Hofer omal nie został głową państwa w grudniu 2016, zdobywając 46,2%. Miała ona olbrzymie szanse na zdobycie pierwszego miejsca, ale najmłodszy minister spraw zagranicznych w Europie, lider Austriackiej Partii Ludowej Sebastian Kurz w dużym stopniu zagospodarował obawy Austriaków względem muzułmańskich, niechcianych, gości. I to on weźmie ster nad Dunajem.

Przejąć język rywali – patent na zwycięstwo

Skądinąd przyjmowanie języka rywali i, co się z tym wiąże, zagospodarowanie ich wyborców to norma w europejskiej polityce. W 2009 roku taki właśnie zabieg zastosował we Francji Nicolas Paul Stephane Sarkozy, który grając kartą imigrantów i walki z przestępczością „odebrał” wyborców Frontowi Narodowemu, kierowanemu tedy jeszcze przez Jean-Marie Le Pena, co okazało się decydujące w starciu z kandydatką Partii Socjalistycznej Segolene Royal. Zresztą ten sam „Sarko” cztery lata później przegrał z ojcem trójki dzieci swojej poprzedniej konkurentki czyli z Francois Hollande'em. Cóż, to mogło się zdarzyć tylko i wyłącznie nad Sekwaną (Hollande i Royal, która była zresztą minister środowiska w działającym pod parasolem jej ekspartnera gabinecie francuskim – nigdy nie byli małżeństwem). Gdy dziesięć miesięcy temu austriacki ekscentryk, także z estońskim paszportem, Alexander van der Bellen wygrywał powtórzone wybory prezydenckie (będąc zresztą najstarszym kandydatem ‒ 73 lata ), pewnie nikt nie przypuszczał, że formacja, która go zgłosiła ‒ „Zieloni” ‒ poniesie w wyborach parlamentarnych katastrofalną klęskę i w ogóle nie wejdzie do Nationalrat. Wynik 3,9%, a więc sporo poniżej 5% progu wyborczego, sprawił, że austriacki prezydent nie będzie miał w parlamencie swoich politycznych kolegów („Zieloni” byli w Radzie Narodowej nieprzerwanie od 31 lat).

Partie chadeckie na topie, eurorealizm w cenie

Znamienne, że w ciągu ostatnich dwóch tygodni lewica poniosła w Europie dwie spektakularne klęski. Najpierw w Niemczech, gdzie SPD uzyskała najsłabszy wynik w powojennej historii NRF/RFN (20,5%), a następnie w Austrii, gdzie socjaliści (Sozialdemokratische Partei Österreichs – SPÖ) z 26,9% przegrali z chadekami (o prawie 5%), i tylko minimalnie pokonali „wolnościowców” (raptem o 0,9%). W poprzednich wyborach (w 2013) natomiast lewicowa SPÖ miała 26,8%, a chadecy 25%, zatem ludowcy nadrobili 6,5 procent.

W obu państwach języka niemieckiego wygrała chadecja, choć o spektakularnej wiktorii można mówić tylko nad Dunajem. Nad Renem i Sprewą osiągnęła ona jeden z najgorszych wyników w powojennej historii Niemiec, co oznacza istotne osłabienie kanclerz Angeli Merkel podczas jej czwartej kadencji jako kanclerza. Dodatkowa zgryzota dla Frau Kanzlerin pojawiła się w Dolnej Saksonii, gdzie w zeszłą niedzielę (15 października) socjaliści nadspodziewane wygrali wybory, otrzymując 37,4%, z wyprzedzając chadeków z przewagą 2,6% ‒ po raz pierwszy w tym landzie od prawie 20 lat (1998)! Paradoksalnie to dolnosaksońskie zwycięstwo lewicy nad pewną siebie partią Merkel jest, być może, zwiększeniem szans na odnowienie „czarno-czerwonej” „Wielkiej Koalicji”. Merkel w oczywisty sposób wolałby mieć przegranych, ale wciąż relatywnie silnych socjalistów w rządzie, a nie w opozycji. To zapewne oznaczać może zmniejszenie szans na rządy „Jamajki” w Berlinie i koalicję czarno(CDU-CSU)-żółto(FDP)-zieloną. Rozstrzygnięcie nastąpi zapewne dopiero za około dwa miesiące. Wtedy ma zostać wyłoniony nowy (czy też „nowy-stary”) rząd RFN.

Na razie szefowa CDU i rządu ma coraz więcej problemów wewnętrznych, a przecież ma odnawiać Unię i przywoływać do porządku różnych swoich sąsiadów, którzy inaczej widzą imigrację spoza Europy niż ona.

Ale europejski festiwal wyborczy i permanentne przegrupowanie sił politycznych trwa. Właśnie wczoraj (22 października) odbyły się wybory prezydenckie na Słowenii, których faworytem był Borut Pahor. Zapamiętałem go ze skrajnie naiwnych słów wygłoszonych w czasie wizyty w Polsce w kwietniu 2016 roku: „więcej Europy na wszystkich poziomach”.

Bardzo ważne były piątkowe wybory parlamentarne w Czechach. Oddaję ten artykuł zanim poznamy wstępne wyniki, ale prawdopodobnie będzie to trzecia pod rząd w tym miesiącu klęska lewicy w Europie. Socjaliści premiera Bogumiła Sobotki w ostatnim sondażu mieli 14%, a antyimigracyjna partia wicepremiera Andreja Babisza (formalnie liberałowie!) miała aż 2,5 raza więcej. Zwracam uwagę, że poza cyklicznym braniem batów przez socjalistów w trzecim ważnym europejskim kraju kolejny raz wygrywa partia, mówiąca NIE dla muzułmańskich imigrantów.

Poza tym mamy ‒ jeszcze w przyszłym roku – wybory parlamentarne na Łotwie, w Luksemburgu, Słowenii oraz, co najważniejsze, we Włoszech. W Italii odbędą się one prawdopodobnie 5 marca (data nie została jeszcze ostatecznie ustalona). Najbardziej możliwym scenariuszem na dzisiaj jest zwycięstwo eurosceptycznej (są w tej samej grupie, co legendarny zwolennik Brexitu Nigel Farage) formacji Ruch Pięciu Gwiazd Beppe Grillo. Jej głównym postulatem jest wyjście Republiki Włoskiej ze strefy euro. Skądinąd pomysł taki popiera aż 2/5 Włochów, ale niewiele mniej, bo 1/3 jest wręcz za opuszczeniem przez Włochy Unii Europejskiej.

To kolejny dowód, że widmo eurosceptycyzmu i eurorealizmu krąży nad Europą.

*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (23.10.2017)