Europa i islamska ofensywa

Premier Winston Churchill powiedział kiedyś: „Niewiele jest cnót, których Polacy nie posiadają, ale niewiele też jest błędów, których potrafili uniknąć”. Tym razem jednak, w sprawie polityki imigracyjnej, to Polacy uniknęli błędów, które popełniono w ojczyznach Churchilla (to był główny powód Brexitu), Bismarcka czy de Gaulle'a. Tenże Churchill, skądinąd laureat nie pokojowej, a literackiej (sic!) Nagrody Nobla w 1953 roku, w swojej książce „The River War” wydanej w Londynie w 1899 roku pisał: „Daleki od upadku mahometanizm jest militarną i prozelitującą wiarą (…), gdyby nie to, że chrześcijaństwo chroni się w silnych ramionach nauki, cywilizacja współczesnej Europy mogłaby upaść, jak upadła cywilizacja starożytnego Rzymu”. To bardzo ciekawe przemyślenia, które po blisko 120 latach można wpisać do sztambucha różnym bezmyślnym lub cynicznym politykom Europy Zachodniej. Tym, którzy odpowiadają za otwarcie szeroko wrót dla imigracji do ich krajów milionów już imigrantów spoza Europy, w olbrzymiej mierze wyznawców islamu.

Być może już dosłownie za kilka tygodni u naszego najbliższego zachodniego sąsiada powstanie rząd, którego jednym z najważniejszych ministrów – szefem MSZ- może zostać pierwszy w dziejach tego państwa muzułmanin, Cem Ozdemir, współprzewodniczący Partii Zielonych. Tak się stanie, jeśli „czarni” (CDU-CSU) wejdą w koalicję nie z „żółtymi” (liberałowie z FPD), tylko właśnie z „zielonymi”. Zapowiada się więc spektakularne wydarzenie, wręcz przełomowe w historii Niemiec. Ale, prawdę mówiąc, będzie to w gruncie rzeczy fakt mniej znaczący niż to, że kanclerz Merkel mówiła już w 2014 roku (podczas konferencji dotyczącej migracji zorganizowanej w Berlinie), że „islam jest częścią Niemiec”. W styczniu 2015 roku powtórzyła za prezydentem Christianem Wulffem, że „islam należy do Niemiec”. Znam Cema Ozdemira, to umiarkowany, spokojny polityk i nie spodziewam się po nim żadnego radykalizmu, także religijnego. Jednak jego obecność jako współlidera jednej z czterech największych niemieckich partii świadczy o wzroście wpływu w RFN. Skądinąd były premier Francji, socjalista z hiszpańskimi korzeniami Manuel Valls, mówił dość podobnie i równie kontrowersyjnie, co kanclerz Merkel, iż islam to... „korzenie Francji”. Stwierdził to w 2016 roku w podparyskim Evry podczas powoływania „lokalnej rady do spraw laicyzmu”(!). Muzułmanie w elicie politycznej Francji, Niemiec, Belgii, Holandii – ministrowie i „ministerki”, posłowie, europosłowie, burmistrz Londynu i już dziesiątki tysięcy islamskich samorządowców, współsprawujących władzę lokalną w kilkunastu krajach członkowskich Unii to swoisty signum temporis. Rzeczywiście, to znak czasu, ale nie może dziwić przy wielusettysięcznych czy wręcz milionowych muzułmańskich mniejszościach w wielu państwach UE. Oczywiście muzułmańscy politycy nie są żadnym zapleczem dla terrorystów, a islamski radykalizm potępiają. Dostarczycielem terrorystów spod znaku półksiężyca są liczne muzułmańskie getta. W samej tylko Francji w 2015 roku było ich 751. Niosą znajomy skrót ZUS, który we francuskich warunkach oznacza budzące grozę, choć ukryte za spokojną nazwą „wrażliwe obszary miejskie”. Tym ezopowym językiem określa się obszary kontrolowane przez imigrantów, w olbrzymiej większości muzułmanów, którzy całkowicie kontrolują dany teren. To miejsca, gdzie, podobnie jak w dzielnicy Molenbeck w stolicy Belgii, policja boi się wchodzić, bo grozi to pobiciem, utratą broni, a nawet życia. Dotyczy to zresztą także... straży pożarnej, która boi się ratować z opresji mieszkańców tych przedmieść. Przedmieść, choć coraz bardziej obszary te zbliżają się do centrum aglomeracji, ba, stolic.

W 2015 roku Samia Ghali, socjalistyczna francuska senator pochodząca z Algierii, a wychowana na przedmieściach Marsylii, gdzie w niektórych szkołach 90 % to muzułmańskie dzieci, w paryskich mediach otwarcie mówiła o braku kontroli Paryża nad tymi obszarami: „Niektóre obszary są rzeczywiście non go area”. Prawicowe elity określają je terminem „utracone terytoria”. Stąd właśnie tytuł książki, której współautorem była historyk, profesor Barbary Lafebvre „Stracone terytoria Republiki”. Wydano ją w roku 2002. Opisuje ona treść francuskich podręczników, którymi wręcz indoktrynowana jest młodzież, w większości wciąż jeszcze chrześcijańska, a jeśli nawet zlaicyzowana, to nie muzułmańska. Islam istnieje tam wyłącznie jako religia kulturotwórcza, której wyznawcy mają wielkie osiągnięcie naukowe. Często dokonuje się przy tym ewidentnych nadużyć. Zachód odkrywający swoje dziedzictwo „poprzez Arabów” to więcej niż skrót myślowy. Autorem fundamentalnych dlań historycznych tłumaczeń jest Żyd Majmonides, Awicenna to nie Arab, lecz Pers, a algebrę znali nie tylko Arabowie, ale też Grecy, Babilończycy i Hindusi. Rozwój medycyny arabskiej to zasługa chrześcijanina Ibn Masawaiha, a wiedza astronomiczna Arabów pochodziła od Chaldejczyków i Greków. O tych faktach jednak francuscy uczniowie się nie dowiedzą. Cel jest bowiem polityczny: wygenerować tolerancję dla muzułmanów-imigrantów w pierwszym, drugim i trzecim pokoleniu, która szybko przeradza się w „polityczną poprawność”.

Można powiedzieć, że to nie nasz problem. To prawda. Dopóki go sami nie zaimportujemy i nie wygenerujemy.

*tekst ukazał się w "Gazecie Polskiej" (06.09.2017)