"Dziadek"

Dziadek był od zawsze. Kiedy sięgnę pamięcią do czasów mojego dzieciństwa, wszędzie Go widzę. Niewysoki, szczupły i pogodny mężczyzna, od którego biła wrodzona dobroć i ciepło. Pamiętam jego wysmaganą wiatrami i trudami życia, pobrużdżoną twarz, łysą głowę otoczoną wianuszkiem siwiutkich, rzadkich włosów oraz spracowane, silne dłonie, o których czystość dbał najbardziej, zarówno poprzez staranne ich mycie kilkanaście razy dziennie, jak i przez sumienne przestrzeganie kościelnego Dekalogu. Uwielbiałem mu się przyglądać kiedy jadł. Robił to powoli, z wielkim spokojem, starannie odmierzając każdy kęs. Gdybym nie znał jego burzliwej historii, nigdy nie przypuściłbym, że życiu tego cudownego człowieka, towarzyszył zawsze głód, niedostatek, zimno i strach… Kiedy dziś zamykam oczy, wsiadam do mojego osobistego wehikułu czasu i cofam się do początku lat osiemdziesiątych dwudziestego stulecia, to po raz tysięczny widzę nas dwóch, siedzących na polnej miedzy. Widzę Jego - statecznego, mądrego mężczyznę, dzielącego się opowieściami o swoim życiu, oraz siebie - ciekawskiego, dziesięcioletniego urwisa, który z otwartymi ustami słucha tych historii jak zahipnotyzowany.

Przyszedł na świat 16 sierpnia 1909 roku, w dzień Świętego Rocha i takim też imieniem został ochrzczony. Urodził się w małej, drewnianej, krytej strzechą, dwuizbowej chałupie, na skraju sosnowego, mazowieckiego lasu, w czasie, kiedy Polski nie było na żadnej mapie świata. Gdy Gavrilo Princip strzelał w Sarajewie do arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, on jako pięciolatek, pasł gęsi, siedząc gdzieś na przydrożnym rowie i czujnie bacząc, aby żadnej z nich nie stała się krzywda. Tragiczne wydarzenia I Wojny Światowej skwitował takimi słowy:

– „Jak byłym mały, to pamintum, że Nimce u matki na podwórku myły się przy studni. Hełmy to z takimi śpicami na czubkach miały”.

Nie było słowa o bitwach, bataliach, błyskotliwych manewrach, czy dzielnych, wąsatych marszałkach. Nie było słowa o tragedii uduszonych pod Ypres, czy hektolitrach żołnierskiej krwi, pracowicie spłukanych przez cierpliwe wody Sommy. No bo skąd on mógł o nich wiedzieć? Wiedział tylko to, co usłyszał z ambony podczas niedzielnego kazania, wtedy jedynego, zrozumiałego elementu łacińskiej mszy, oraz to czego dowiedział się przez cztery lata nauki w szkole powszechnej. Żył zgodnie z taktem pór roku, wiosną siejąc, latem kosząc zboże, jesienią zbierając ziemniaki a zimą młócąc rytmicznie cepami. Pracowity, skromny, cichy wiejski chłopiec, który nienawidził jedynie przednówka, bo wtedy racjonowano mu nawet kartofle, które były na wagę złota, ba, nawet od niego cenniejsze, bowiem złotem nie można było zapchać pustego żołądka.

Zasadniczą służbę wojskową odbył w latach 1928 - 1930 i była ona jedynym czasem spędzonym poza bezpiecznym, rodzinnym siołem, nie licząc poniedziałkowych wyjazdów na targ do pobliskiej osady, zdominowanej przez długobrodych Żydów w charakterystycznych chałatach, sztrajmelach i długich, skórzanych butach, które budziły największe pożądanie u wiejskiej biedoty.
Jest już pamiętny, 1939 rok i w lipcu lub sierpniu, nie pamiętam dokładnie, został, jako trzydziestoletni mężczyzna, powołany do odbycia ćwiczeń wojskowych. Nie spodziewał się wtedy zapewne, że do domu wróci dopiero po sześciu latach, ponieważ maksymalny czas takich ćwiczeń wynosił trzy miesiące. Nigdy też pewnie nie słyszał o „pokoju za wszelką cenę" Józefa Becka, czy oddaniu „plakatowego guzika od munduru", bo radio było zbyt drogie aby je kupić, a czytał jedynie, zniszczoną od ciągłego używania, książeczkę do nabożeństwa.
Wreszcie nadszedł 1 września niosąc potworny szok dla wszystkich. Potężne, niespodziewane, niezapowiedziane i nagłe uderzenie zmotoryzowanych jednostek Wehrmachtu sprowadziło chaos, bieganinę, sprzeczne komendy, strach i czarną rozpacz w Jego piechocińskim pułku. Jest połowa miesiąca, jakaś bitwa czy potyczka pod Żyrardowem, biała flaga i koniec wojny - przynajmniej dla Niego. Pytałem czemu się poddali, zszokowany, że to tak szybko, że bez heroizmu, że nie przyjechał Janek z Gustlikiem w czołgu „Rudy 102" i nie rozstrzygnął walki na ich korzyść? I znów ten spokojny głos, rzeczowo druzgocący moje ówczesne pojęcie o wojnie:

–„Ano, Nimców było wincy, my szli całum noc, no i patruny num się pokuńczyły, to i my ni mogli dać rady".

Znów zamykam oczy i znów przypominam sobie ten obraz. Znów widzę go, maszerującego miarowym krokiem, w płaszczu, bez pasa, w kolumnie jenieckiej na stadion sportowy lub zwykłe boisko w Żyrardowie. Tam, śmiertelny dla wielu, słotny październik pod gołym niebem, spędzony w pokopanych doraźnie dziurach, które miały osłaniać przed dokuczliwym zimnem. Jeden dziennie posiłek składający się z parowanych kartofli, przywożonych w południe i wysypywanych bezpośrednio na ziemię... Kto pierwszy ten lepszy... Listopad i koniec męki. Dworzec kolejowy, bydlęcy wagon i trwająca kilka dni podróż w nieznanym kierunku. Wreszcie koniec morderczej jazdy, nieznany dworzec kolejowy gdzieś w głębi Niemiec, później okazało się, że są to okolice Bremy, i prawie roczny epizod w szopie skleconej z desek gdzie zimą:

–„Śrun my rano z koców zgarniali, bo szpary w ścianach były na dwa palce".

Pracował u niemieckiego gospodarza, dwanaście godzin dziennie. Bladym świtem przychodził po nich niemiecki policjant lub żandarm i prowadził do pracy w gospodarstwach rolnych:

–„Rano przychodził wachman. Otwiroł drzwi, liczył nos i zabiroł do bauera do roboty. Wachman nazywoł się Otto i ni mioł nosa, bo mu śrapnel oberwoł, chyba gdzieś kole Odrzywołu".

Po roku otrzymał do podpisania wydrukowany gotycką czcionką dokument. Podpisał i tym samym zakończył gehennę wegetacji w szopie. Odebrano mu mundur, dano cywilny przyodziewek i zaprowadzono do bauera, gdzie pracował przez następne lata:

–„Na bauera wołały Nimce ‘Ewald’. Trzech chłopoków mioł we wojsku. Strasznie płakol jak pisma do chałupy przychodziły, że ich pozabijały gdzieś na fruncie, no ale przecie jak chciały wojny to i jum miały".

Sucha relacja, bez krzty nienawiści. Nie było w nim żalu ani żądzy odwetu. Nie było niechęci do narodu niemieckiego, pomimo tego, iż odebrano mu za jego przyczyną, sześć długich lat życia.
Jako człowiek bardzo pracowity, uprzejmy i nawykły od dziecka do ciężkiej pracy na roli, cieszył się wielkim poważaniem zarówno u niemieckiej ludności tubylczej jak i u innych robotników przymusowych, których spędzono do wsi z całej Europy:

–„Były Belgijoki, chyba ze dwóch takich kyndzierzawych i cimnych Włochów, ale uny były młode i ino piły i tańcowały. Był tyż jedyn Francuz. Ale to był chłop już starszy niż jo i to z pietnaście lat. W tamty, pierwszy wojnie, już był na fruncie. Tyn kuferek co mum pod stołym, to un mi sprezyntowoł".

Magiczny „kuferek”… Słynna drewniana skrzyneczka, stojąca na półce pod stołem, w której Dziadek przechowywał swoje przybory do golenia. Wyposażenie francuskiego żołnierza lub może opakowanie jakiegoś elementu ekwipunku. Okute narożniki, zmyślne miedziane zamknięcie, starta tabliczka znamionowa, rzemienny uchwyt na dłoń i niezdarnie wyryte scyzorykiem znaki na wieku: „Ypres 1915”. Jak bardzo ów Francuz musiał lubić mojego Dziadka, jeśli podarował mu rzecz tak cenną? Serce szybciej bije na samą myśl o tym…

Z czasem zaczął coraz sprawniej posługiwać się językiem niemieckim. Był odpowiedzialny za utrzymanie pary koni i wykonywanie nimi głównych prac polowych. Latem, gdy okna domu były otwarte, słuchał czasem komunikatów z frontów. Wiosną 1944 roku już wiedział, że Niemcy wojnę przegrywają i są zamknięci z każdej strony w stalowych kleszczach. Pogorszyło się jedzenie, bowiem zwiększono frontowy kontyngent i wzmógł terror. Wiejski policjant przyjeżdżał rowerem kilka razy w tygodniu i przestrzegał przed próbą wywołania niepokojów, zamieszek lub ucieczki. Było czuć wzrastającą nerwowość i wzmagający się strach wśród Niemców:

–„Ewald powiadoł, że Hitler te wojne, to tak bez głowy wywołoł. Ludzi masa naginyła i tero nie wiadumo co będzie dali, ale jo żym skuńczył już trzydzieści pińć lat i swoje żym wiedzioł".

Więc ta rozmowa musiała się odbyć po 16 sierpnia 1944 roku, gdy dla każdego było jasne, że Niemcy są w głębokiej defensywie i koniec jest kwestią czasu. Wszyscy mężczyźni poszli na front. We wsi zostały jedynie kobiety, dzieci i starcy. Do tego dochodziły naloty na, jak dowiedział się dopiero po wojnie, „Bremen Farge”, czyli bunkier okrętów podwodnych „Valentin”:

–„Nocamy, jak było ciepło, to leżeli my na dachu szopy i patrzyli w niebo, jak samoloty leciały na Bremę. Masa ich była. Późni było ino słychać jak z zimi strzelały do nich i późni się poliło wszystko. Masa ludzi tyż tam naginyła, bo i Ewalda kuzyn jakiś albo śfagier z rodzinum. Pamintum jak Ewald płakoł, ale mnie to już się do dumu chciało".

Wreszcie przyszła wiosna 1945 roku. Pewnego ranka do wsi wjechały czołgi i był znów wolny. Teraz zaczęła targać nim rozterka - wracać do Polski, czy może do Anglii lub Ameryki? Decyzja była stanowcza:

–„Trza było do chałupy wracać. Co jo bym tam robił w ty Hameryce?".

Roczna tułaczka po okupowanych Niemczech, Polsce i w dzień swoich trzydziestych siódmych urodzin, 16 sierpnia 1946 roku, stanął w progu rodzinnego domu:

–„Matka jak mnie zoboczyła, to ino się rozpłakała i powiedziała, że strasznie żym zbidnioł i mlika mi naleje, bo zaro się przwróce”.

Kilka miesięcy po powrocie pobrali się z Babcią i przyszły na świat ich dzieci - w tym, 2 stycznia 1951, roku moja Mama. Kosztem ogromnych wyrzeczeń zbudowali dom i zaczęli prowadzić niewielkie gospodarstwo rolne. Dziadek dodatkowo pracował w przedsiębiorstwie państwowym, z którego odszedł na zasłużoną emeryturę w 1975 roku. Zawsze miał czas dla swoich wnucząt. Pamiętam, że kiedy jako mały chłopiec przewróciłem się biegnąc i raniąc boleśnie kolana, głośno płakałem, Dziadziuś do mnie podszedł, otarł ciężką, spracowaną ręką łzy z moich brudnych policzków, pocałował w czoło i wcisnął mi ukradkiem w dłoń słynną, pięciozłotową monetę „z rybakiem” mówiąc:

–„Na, chłopok, leć do sklepu i nakup se ciostek, to ci przejdzie”.

Kupiłem i łakomie zjadłem. Były to najlepsze i najpyszniejsze ciastka na świecie, których smak pamiętam do dziś, pomimo, że upłynęło od tamtego czasu już czterdzieści lat, bowiem miały polewę nie z czekolady, a z dobroci Jego serca.

Na początku lat dziewięćdziesiątych wypłacono mu częściowe odszkodowanie, za pracę przymusową na terenie Trzeciej Rzeszy. Całość otrzymanych środków pieniężnych przeznaczył na zakup materiałów budowlanych dla swoich dzieci:

–„A co mi tam po pinindzach, jak jo mum rynte, głodny nie chodze i zimno mi tyż nie jest. Im się bardzi przydadzum”.

Odszedł w sobotnie popołudnie, 4 czerwca 1994 roku. Jak żył, tak zmarł - cichutko, skromnie, nikogo sobą nie absorbując. Jego serduszko się zatrzymało i już - tak zwyczajnie…

Mojemu Dziadkowi Rochowi, 1909 – 1994, ku pamięci.

Aktualnie trwa gorąca debata publiczna, na temat pozyskania przez Polskę reparacji wojennych, za zniszczenia wyrządzone podczas II Wojny Światowej. Glosy polityków, dziennikarzy i społeczeństwa są bardzo podzielone. Ponieważ dziś przypada 108. rocznica urodzin mojego Dziadka, Rocha, chciałbym aby Jego historia była takim skromnym i maleńkim głosem w tej sprawie…

Howgh!

Tȟašúŋke Witkó, 16 sierpnia 2017 r.