Austriackie gadanie

Termin „austriackie gadanie” to spuścizna po czasach C. K. Austrii, gdy część polskich ziem była pod zaborem austriackim. Polacy radzili sobie w nim znacznie lepiej niż w bardziej opresyjnych zaborach rosyjskim i pruskim. Do tego stopnia, że dochodzili nawet do funkcji premiera Austro-Węgier (Kazimierz Badeni), nie mówiąc o stanowiskach ministerialnych. A „austriackie gadanie” oznaczało – tłumacząc to polskim porzekadłem - „przelewanie z pustego w próżne” .

O „austriackim gadaniu” pomyślałem dopiero co, gdy przeczytałem bełkotliwy wywiad kanclerza Austrii Christiana Kerna dla niemieckiej „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Wciąż jeszcze urzędujący szef socjalistycznego rządu w Wiedniu zagroził Polsce (i Węgrom) zabraniem unijnych funduszy, jak będą niegrzeczne. Upały? Nie. Wybory. Jesienią tego roku nad Dunajem będą przyspieszone wybory parlamentarne i lewica walczy o życie. Tonący lewak brzytwy się chwyta – trawestując inne polskie przysłowie – to dlatego austriacki gabinet socjalistów oznajmił, że … nie będzie przyjmować żadnych muzułmańskich imigrantów, co oczywiście jest całkowicie wbrew ideologii europejskiej lewicy. Herr Kern przez 6 lat był dyrektorem generalnym austriackich kolei i przed rokiem wysiadł na przystanku z napisem „kanclerz”. Zdaje się, że puszczanie pociągów szło mu lepiej niż polityka. To dlatego mówi się, ze nawet jeśli austriacka lewica wygra wybory, to i tak Kern od własnej partii usłyszy „Auf Wiedersehen”, bo na jego miejsce szykowany jest najmłodszy szef MSZ w UE Sebastian Kunz. Skądinąd może to być gabinet koalicji „Rot -Gruen” czyli „Czerwono-Zielonej”. Wówczas funkcję ministra objęłaby zapewne moja koleżanka z prezydium europarlamentu, wiceprzewodnicząca PE Ulrike Lunacek. Tak, ta sama orędowniczka LGBT, która na spotkaniu władz PE z papieżem Franciszkiem wręczyła mu szalik w barwach tęczy... Cóż, można i tak. Choć na tego typu aktywności okołoparlamentarne nie wymyślono jeszcze terminu „austriackie działanie”.

„Austriackie gadanie” jest zaraźliwe. Przynajmniej w obszarze języka Teutonów. Znad Dunaju przemieściło się nad Ren, a właściwie Sprewę, niczym średniowieczna epidemia dżumy. Oto bowiem minister sprawiedliwości w rządzie Angeli Merkel Heiko Maas, takoż socjalista, (trawestując zabitego przez Niemców właśnie w 1942 Tadeusza-Boy Żeleńskiego ‒ „paraliż postępowy lewicowe chwyta głowy”), nadął się i skrytykował reformę wymiaru sprawiedliwości w Polsce. Aż mi się przypomniał tytuł amerykańskiego filmu „I kto to mówi”. Akurat ów minister sprawiedliwości i były minister środowiska w rządzie landowym Saary lepiej, żeby siedział cicho, jak mysz pod miotłą. Wypomniał mu to od razu Paul Taylor z „Politico”, pisząc, że Niemcy zamiast arogancko pouczać innych zajęliby się własnymi problemami z praworządnością. Cóż, trudno odmówić racji brukselskiemu tygodnikowi. Oto bowiem pięć największych niemieckich koncernów samochodowych musi płacić olbrzymie grzywny za zmowę cenową, pachnącą wręcz kartelem (to pojęcie, zdaje się, dotąd zarezerwowane było raczej dla Kolumbii, a nie naszego zachodniego sąsiada...). Dodajmy do tego jeszcze kary dla „Siemensa” za złamanie unijnych sankcji wobec Rosji, które było efektem okupacji Krymu przez Moskwę.

Nie chcę być tutaj, jak ojciec Hucka Finna z powieści Marka Twaina o Tomku Sawyerze, który – krótki kurs literatury amerykańskiej – gdy upijał się powtarzał nazwiska wszystkich swoich wrogów i czynił to kilka razy, żeby, Boże Broń nikogo nie pominąć... Ale muszę jeszcze wspomnieć w kontekście rycerza praworządności Herr Maasa przypadek „Deutsche Banku”, który płacić musiał horrendalne odszkodowania za nadużycia i złamanie szeregu procedur. Dodajmy, że DB – ta niemiecka chluba odegrała dużą, negatywną rolę w światowym kryzysie gospodarczym przed dziewięcioma laty. Jako wielbiciel polskich przysłów nie omieszkam w kontekście niemieckiego socjalistycznego ministra zacytować nasze znane powiedzenie „Zapomniał wół, że cielęciem był”.

Jest jeszcze jedno: „Wiesz dlaczego dzwon głośny? Bo wewnątrz jest próżny”. Choć aż strach to cytować, żeby nie zostać posądzonym przez niektórych wariatów o … klerykalizm. Autorem bowiem tego bon motu jest biskup i bajkopisarz Ignacy Krasicki. Cóż, przełom XVIII i XIX wieku był czasem, gdy polscy biskupi pisali mądre bajki, w przeciwieństwie do początku XXI wieku, gdy pozbawieni talentu włoscy księża oddają do druku wypociny na temat Polski w „L'Osservatore Romano”. Ani mądre, ani pobożne, a przede wszystkim strasznie nudne – a nuda to jeden z najcięższych grzechów, nawet jeśli teologia widzi to nieco inaczej. Amen. 

* Felieton ukazał się we " Wprost" 31.07.2017