Serbia jednak bliżej Zachodu - dalej od Rosji

 
W Serbii jestem dopiero drugi raz w życiu. Poprzednio, przed dekadą, w centrum miasta straszyły ślady po NATO-owskich bombach. Władze w Belgradzie specjalnie nie remontowały dwóch budynków rządowych w samym centrum stolicy, aby naród pamiętał o krzywdzie ze strony Jankesów. Dziś pamięć jest wciąż żywa, ale raczej Serbowie do ognia pamięci nie dolewają politycznej benzyny. Budynek sztabu generalnego ówczesnej Serbii i Czarnogóry  nie straszy już swoimi zniszczeniami, bo powieszono tam wielki baner. Drugi budynek okaleczony w wyniku lotniczej interwencji Paktu Północnoatlantyckiego został wyburzony i ma powstać tam centrum handlowe. Już nie kłuje w oczy. Czas leczy rany. Rany się zabliźniają także ze względów pragmatycznych: kultywowanie przez Serbię antyzachodnich resentymentów wystawiają ją na łup Rosji.
 
Belgrad jednak bliżej Unii
 
Tymczasem Belgrad zdecydowanie bardziej woli lawirować między Zachodem (Unią Europejską) a Wschodem (Federacją Rosyjską). Cóż, od dawna wiadomo, że w polityce alternatywa ma wielki urok, głównie dlatego, że … jest.  Serbska władza może uprawiać politykę „balance of power”, ale społeczeństwo, nawet mając prorosyjskie resentymenty uwarunkowane historycznie popieraniem niepodległościowych antytureckich aspiracji Serbów, jest jednoznaczne. W ostatnich badaniach aż 56 procent jednoznacznie opowiada się za wstąpieniem ich kraju do Unii Europejskiej. Jeżeli ktoś skrzywiłby się, że to mało, zwłaszcza gdy przyzwyczailiśmy się, że np. 80 procent Polaków popiera obecność Rzeczpospolitej w Unii Europejskiej, to przypomnę przykład Estonii, w której większość obywateli przed akcesją Tallina do Wspólnot Europejskich była... przeciwna tej akcesji („za” było niewiele ponad 30 procent). Nowa premier Ana Brnabić jest bardzo jednoznacznie proeuropejska albo, mówiąc ściślej prounijna. Wcześniej był ministrem do spraw administracji i samorządów. Pan premier chwali Unię, Unia chwali ją, co ociepla relacje Belgrad‒Bruksela, które przecież przez wiele lat były w cieniu krwawych walk wewnątrz dawnej Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii w latach 1990. i czystek etnicznych, prawdę mówiąc, przerażających każdą stronę konfliktu. 
 
Czarnogóra, Serbia i Albania – kto prędzej w UE?
 
Po wyborach mamy w Serbii polityczną kontynuację. Liderem obozu rządzącego jest prezydent Aleksandar Vučić, który od lat jest głównym playmakerem na tamtejszej scenie politycznej. Kiedyś oskarżany o nacjonalizm i populizm, przez lata dowiódł politycznego pragmatyzmu i umiejętności nie tylko pozyskania, ale też i utrzymania przy swej formacji politycznej wyborców.
 
Gdyby chcieć ułożyć ranking krajów Bałkanów starających się o wejście do Wspólnot Europejskich, prawosławna Serbia zapewne biłaby się o drugie miejsce z muzułmańską (w 80 procentach)  Albanią. Prymusem pozostaje Czarnogóra. Niedawno przecież,  jako ostatnie na razie państwo, przyjęta do NATO. Sytuacja na Bałkanach jest jednak dynamiczna. Jako człowiek szczególnie nietresujący się tym regionem Europy i członek specjalnej delegacji European Union – South-East Europe pamiętam doskonale, że przed dekadą bałkańskim prymusem integracji europejskiej była Macedonia. Wydawało się, że w cuglach wejdzie do UE jako pierwsza w tłumie oczekujących. Jednak zablokowanie   członkostwa w NATO FYROM (od Former Yugoslav Republic of Macedonia, dyplomatyczna nazwa, aby nie drażnić Grecji, szczególnie uczulonej, ba, przewrażliwionej, gdy chodzi o używanie terminu Macedonia, który, według Aten, ma z definicji przynależeć do Hellady)  spowodowało zwątpienie Macedończyków, a zwłaszcza ich elit politycznych w Zachód i w Europę i spektakularne przejście w kierunku „wielkomacedońskiego” nacjonalizmu. Wówczas Francja, Niemcy i Włochy na szczycie w Bukareszcie w 2008 roku zastopowały, wbrew inicjatywie śp. Lecha Kaczyńskiego, perspektywę członkostwa Gruzji w NATO, a z drugiej strony Grecja zrobiła to samo z Macedonią właśnie. Skądinąd Ateny wówczas nie wierzyły, że ich nieformalne veto może coś dać. Zrobiły to bardziej pro forma. Niespodziewanie ugięli się Amerykanie. To spowodowało zwrot w polityce Skopje. Nie sadzę, aby tak jednak było tym razem w przypadku Podgoricy (stolica Czarnogóry) czy Belgradu. Serbowie mogą nawet cwaniakować, sugerując Brukseli, że mają alternatywę w postaci Federacji Rosyjskiej i mogą ewentualnie trochę podbijać stawkę. Ale tak naprawdę ich możliwości są w dużej mierze ograniczone, a Bruksela nie jest tak naiwna, jak się wydaje i wcale jej się nie spieszy (po „wielkim otwarciu” w 2004 roku) z przyjmowaniem kolejnych członków ‒ z Bałkanów czy skądkolwiek.
 
Rosyjski diabeł ogonem macha – także na Bałkanach
 
W grudniu w czytanym i wpływowym tygodniku „Politico”, ukazującym się w Brukseli, opublikowano artykuł przedstawiający kraje aspirujące do członkostwa w Unii Europejskiej jako... konie wyścigowe podczas gonitwy. Na czele stawki było Montenegro, potem Albania, na trzecim miejscu cwałowała Serbia. Akces żadnego z tych krajów (skądinąd Ukraina jest „czerwoną latarnią”, a akcje Bośni i Hercegowiny oraz Kosowa stoją bardzo nisko) nie nastąpi przed rokiem 2027. Czy to się może zmienić? Tak ‒ ale nie musi. Macedonia ma problemy wewnętrzne i jest ewidentnie penetrowana przez czynniki rosyjskie. Zresztą Moskwa to samo robiła wobec Czarnogóry chcąc zablokować jej akces do NATO, a „załatwienie” Podgoricy wewnętrznych spięć, zamieszek i chaosu było właśnie instrumentem dla „czerwonego światła” na drodze Montenegro do Paktu Północnoatlantyckiego. Czy taki sam scenariusz powtórzy się na przykład wobec Serbii? W przypadku jej sąsiada i dwukrotnie elementu składowego tego samego państwa (najpierw Jugosławii, potem Serbii i Czarnogóry) to się zupełnie nie powiodło. Nie sądzę, aby nawet przy uzależnieniu energetycznym Belgradu od Kremla było to realne. Nawet jeśli prawosławni Serbowie autentycznie lubią prawosławnych Rosjan, nawet jeśli mają uzasadnioną traumę po amerykańskich nalotach i są zawiedzeni Unią i jej naciskami na uznanie Kosowa i ściganie serbskich przestępców wojennych (dla wielu Serbów są to bohaterowie... ) ‒ nawet wtedy Belgrad będzie chciał stać się częścią „politycznej Europy”. I, jak sądzę, nie będzie wcale jej najbardziej prorosyjską częścią ‒ trudno na tym polu rywalizować z Grecją...
 
Tradycyjnie kraje prawosławne jak Bułgaria, Grecja i Cypr (ale już nie Rumunia!) w UE, ale też choćby Serbia poza UE mają wspólne mianownik kulturowo-religijno-cywilizacyjny z Rosją – i czują do niej swoistą poza polityczną, ale też czasem przekładającą się na politykę „miętę”. Nie powinniśmy jednak automatycznie skazywać Serbii na rolę prorosyjskiego alianta w Europie – dziś poza UE, jutro w Unii. Tak nie musi być. Choć tak być może, zwłaszcza jeśli sami będziemy Belgrad wpychać w rosyjskie łapy. Bruksela ma doświadczenie w zachowywaniu się wobec krajów położonych na obrzeżach Wspólnot Europejskich jak słoń w składzie porcelany. Na przykład przez lata Ukrainę, ale też Białoruś spychano w kierunku Moskwy: czasem świadomie, czasem z bezmyślności czy niewiedzy – ale efekt był ten sam.
 
Serbia jest częścią Europy nie tylko w sensie geograficznym i jako taka powinna być częścią „Europy politycznej”. Nie nastąpi to zapewne wcześniej niż pod koniec przyszłej dekady. Biorąc oczywiście pod uwagę kontekst historyczny i cywilizacyjno-kulturowy nie można z Belgradu czynić ex defintione potencjalnego alianta Kremla ani patrzeć nań spode łba. Patrzeć na ręce – owszem, to co innego, ale każdemu w zasadzie w UE i jej okolicach należy na nie patrzeć.
 
* tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (24.07)