Wojna polsko-bolszewicka trwa

Dobro i zło to dwie główne i przeciwstawne sobie kategorie moralne. Dla nas katolików zło zawsze ma wymiar osobowy, czyli za jego czynienie odpowiadają konkretni ludzie. Obcowanie ze złem jest na zawsze wpisane w nasze życie doczesne, a jego istnienie jest niestety stanem naturalnym. Jednak nam Polakom, trudno jest pojąć niektóre towarzyszące złu i obce naszej kulturze oraz tradycji azjatyckie barbarzyństwo i bestialstwo. Już wieki temu, kiedy wojny i konflikty charakteryzowały się wielkim okrucieństwem świadkowie historii z przerażeniem opisywali bestialskie traktowanie polskich kobiet wziętych w jasyr przez tatarskich ordyńców. Nie do ogarnięcia polskim umysłem była krwiożerczość bolszewickich hord w 1920 roku, ukraińskie sadystyczne zwyrodnialstwo podczas ludobójstwa na Kresach czy zezwierzęcenie tak zwanych naszych wyzwolicieli z armii czerwonej.  Jednym słowem tak kiedyś jak i dziś istniała i istnieje jakaś granica w czynieniu zła, po przekroczeniu której stajemy po ścianą i zaczyna brakować nam słów by skomentować barbarzyństwo będące dla nas Polaków czymś nie do ogarnięcia umysłem.
 
Także i dzisiaj wielu z nas zamilkło w osłupieniu obserwując zachowania, które od wieków są nam zupełnie obce. Jak skomentować coś, co przez całe stulecia w chrześcijańskiej Rzeczpospolitej było nie do pomyślenia i zaakceptowania? Atakowanie ludzi modlących się za zmarłych oraz próby blokowania rodzinie dostępu do grobu najbliższej osoby to barbarzyństwo, którego nie potrafimy pojąć. Wielu z nas zadaje sobie pytanie skąd się w Polsce wzięło to bydło, które sądząc po zachowaniach, z naszą kulturą i tradycją nie ma nic wspólnego, za to bardzo wiele lub wszystko łączy je z bolszewickimi dzikimi hordami i ukraińską zbrodniczą tłuszczą. Skoro w czasach pokoju nie mogą pastwić się na żywych to postanowili znęcać się nad zmarłymi i ich rodzinami.
 
Otóż ja twierdzę, że w Polsce ciągle trwa wojna polsko-bolszewicka, a naprzeciwko nas stoją potomkowie zainstalowanych nad Wisłą przez Stalina „Chamów i Żydów”. To od lat funkcjonujące określenie użyte po raz pierwszy przez zmarłego w Jerozolimie socjologa i publicystę Witolda Jedlickiego idealnie oddawało podział w łonie PZPR. Praca „Chamy i Żydy” ukazała się w 1962 roku już po wyemigrowaniu Jedlickiego z Polski. Autor na pewno nie przypuszczał, że opisane przez niego dwie zwalczające się frakcje komunistycznej partii zgodnie podzielą się Polską w 1989 roku, przy czym Żydy tym razem brawurowo będą odgrywać rolę miłujących demokrację opozycjonistów. Niezła wolta zważywszy, że do 1956 roku stanowili oni w Polsce wierną stalinowską gwardię siejącą terror i śmierć.     
 
Wracając do zła i barbarzyństwa, jakie towarzyszą dzisiaj działaniom totalnej opozycji to jego korzenie ciągle tkwią w tamtej azjatyckiej dzikiej hordzie. Tylko ludzie odwołujący się do tradycji rodem z kaukaskich stepów zdolni są do atakowania modlitewnych smoleńskich miesięcznic i blokowania rodzinie drogi na grób pary prezydenckiej na Wawelu. Frasyniuk ze swoim kumplem Kasprzakiem oraz cała reszta tej odstręczającej lewackiej bandy skupionej wokół „Gazety Wyborczej” mogą sobie stroić bohaterskie miny i zapowiadać kolejne antyrządowe akcje, ale nie są już w stanie odwrócić wrażenia, że to, co proponują i realizują ma się nijak do polskiego kodu kulturowego i wprost nawiązuje do bolszewickiego odczłowieczonego tałatajstwa. Wspierający blokady Wawelu, profesorek  Jasio Hartman całkowicie już obnażył cele żydowskiej loży B'nai B'rith, której jest prominentnym członkiem.  
 
Cały czas musimy pamiętać, że totalna opozycja z jej dzisiejszymi azjatyckimi metodami działania nie narodziła się po ostatnich wyborach. Oni w identyczny i haniebny sposób zaatakowali tuż po tragedii smoleńskiej i nie mogę sobie odmówić przyjemności przypomnienia Czytelnikom choćby kilku nazwisk. Na początek należało zakneblować wszystkich tych, którzy ośmieliliby się rozpatrywać hipotezę zamachu, którą cały cywilizowany świat bierze pod uwagę podczas wyjaśniania przyczyn każdej katastrofy lotniczej. Już sześć dni od tragedii, 16 kwietnia 2010 roku Piotr Stasiński w „Gazety Wyborczej” pisał: „Litania niedorzecznych podejrzeń i oskarżeń - sugestia rosyjskiego zamachu, nad którą dyskutanci się rozwodzili - brzmiała jak piekielna kampania polityczna przeciwko państwu. Była też wymierzona w szanse na polsko-rosyjskie pojednanie, które niespodziewanie wzrosły po tragedii smoleńskiej. Pospieszalski, Krasnodębski i Gwiazda uczynili zmarłego prezydenta wspólnikiem własnych obsesji. Znieważyli go, czyniąc zeń patrona swych podłych myśli. Ten sabat czarownic odbywa się w telewizji publicznej, którą wszyscy utrzymujemy. To musi być publicznie napiętnowane”. Oto narodził się nagle bohaterski obrońca czci znieważanego prezydenta Lecha Kaczyńskiego, któremu wcześniej nie przeszkadzało nazywanie głowy państwa chamem, durniem, alkoholikiem, chorym na Alzhaimera, czy sprawcą katastrofy poprzez wywieranie nacisków na pilota.
 
Dominika Wielowieyska, która dzisiaj na Twitterze w dyskusji na temat relokacji uchodźców namawia do naśladownictwa postawy Jezusa, w 2010 roku przeprowadzała ekskluzywny wywiad z posiadaczem dwóch wyroków za przestępstwa pospolite menelem, Dominikiem Tarasem, wykorzystanym przez Palikota do barbarzyńskiego ataku bolszewickiej dziczy na krzyż na Krakowskim Przedmieściu. Jak wiemy z historii za sowieckim dzikim motłochem podążały artystyczne trupy zapewniające czerwonoarmistom rozrywkę. Także i u nas pod smoleński krzyż ruszali tacy artyści i celebryci jak: Michał Piróg, Anna Mucha, Katarzyna Glinka, Małgorzata Socha czy Katarzyna Zielińska udzielając wsparcia śmierdzącemu z daleka służbami, „człowiekowi w różowej bluzie”, czyli nieformalnemu liderowi grupki prowokatorów spod krzyża. Okazał się być nim kryminalista Zbigniew S. skazany w 1997 roku za napad z bronią w ręku i gwałt oraz uczestnik pułapki zastawionej na senatora Krzysztofa Piesiewicza. Ówczesny redaktor naczelny „Wprost”, Tomasz Lis na okładce tygodnika umieścił zdjęcie prezydenta Lecha Kaczyńskiego podpisane: Męczennik czy sprawca? Gdybym chciał przytoczyć wszystkie przykłady bezczeszczenia pamięci zmarłych i poniewierania ich rodzin to trzeba by temu poświęcić cały numer „Warszawskiej Gazety”, a i tak zabrakłoby miejsca.    
 
Niestety to, co nie udało się bolszewikom w 1920 roku zrealizowali oni ćwierć wieku później poddając nas za przyzwoleniem aliantów przymusowej operacji, której szkodliwych skutków do dzisiaj nie możemy zniwelować. Okrucieństwo i niemieszczące się w naszych głowach barbarzyńskie zachowania tak zwanej totalnej opozycji to właśnie efekt panoszenia się w Polsce potomków Chamów i Żydów, którzy z polskością nie mają nic wspólnego. W jednym z odcinków nowego talk show emitowanego na antenie TVP2 zatytułowanego „Przybliżenie” gościem Piotra Goćka i Rafała Ziemkiewicza był Bronisław Wildstein. Wspominając czasy tak zwanej transformacji ustrojowej wymienił on jeden z głównych powodów, dla których rozstał się ze środowiskiem lewicy laickiej, czyli Żydów, którzy dogadali się w Magdalence z Chamami. W prowadzonej z tymi ludźmi prywatnej rozmowie na temat skutków tak zwanej reformy Balcerowicza Wildstein miał zwrócić uwagę na dramatyczne koszty, jakie będzie musiało ponieść polskie społeczeństwo. W odpowiedzi usłyszał: „Nie wolno im tego mówić”. To jedno słowo „im” uzmysłowiło Wildsteinowi, że ci ludzie nie czują żadnej więzi z polskim narodem. Do dziś nic się nie zmieniło. Dla nich Polacy to są jacyś obcy „oni”, na których postanowili do woli pasożytować. Dzisiaj zostali zepchnięci do defensywy, ale musimy być czujni i ostrożni, bo jak mówili nasi przodkowie, zwierz w sieci najsroższy.
 
Artykuł ukazał się w „Warszawskiej Gazecie”