Tajemnicy - ciąg dalszy

Przeszłość kojarzy mi się niejako automatycznie z freskiem świętej Anny z Faras  przedstawionej z palcem na ustach w geście milczenia. Obraz ten jest dla mnie bramą do Największej Tajemnicy, tej „od zawsze” przez wszystkie kultury świata przeczuwanej, choć niekoniecznie  akceptowanej.
Świętą Annę spotkałem, i zachwyciłem się nią, po raz pierwszy na niewielkim znaczku pocztowym. Same znaczki zacząłem zbierać trochę wcześniej, a łączyło się to z moim zimowym wyjazdem do Łańcuta. W tymże Łańcucie, niewiele odległym od mojego domu, mieliśmy ciocię, siostrę mojego dziadka. Przeuroczego człowieka, który potrafił wytwarzać wokół siebie niewymuszoną aurę lekkiej cudownej gościnności. Tej zwykłej serdeczności, która na zawsze zapada w spotykanym, opromieniając go ulotnym światłem rzeczywistej dobroci. Bywało się więc u niej bez żadnego zapowiedzenia. W ogóle bywało się wtedy wszędzie bez zapowiadania się, bo każdy niemalże gość, wzorem najdawniejszych polskich spotkań, był wyczekiwany, więc nikt się nie dziwił jego odwiedzinom.
Zimą 1963 roku, mimo odstręczającej od podróży aury musiałem z babcią pojechać do dentystki Przeworsku, tam nim skończyła się moja męczarnia tak się popsuła pogoda, że nie mieliśmy możliwości powrotu do domu, bo kursujący wówczas jedyny autobus Przeworsk – Leżajsk, po prostu nie przyjechał na przystanek. Babcia zadecydowała więc, że najlepiej będzie pojechać pociągiem do Łańcuta, do cioci Mani. I przyjechaliśmy tam już pod wieczór, w zadymce, która zawęziła świat do paru metrów, prawie nas dusząc swoim szarym zimnym szaleństwem.
Dom stał, nawet stoi jeszcze, choć obcy już i zimny dla mnie, niewiele drogi od stacji kolejowej, po przeciwnej stronie dawnego muru pałacowych ogrodów hrabiostwa Potockich. Tym z potłuczonym szkłem butelkowym na swojej koronie, co zawsze mnie zadziwiało paskudną bezwzględnością, bo wtedy jeszcze najbardziej smakowały mi jabłka zrywane w nie moim sadzie. Ewidentną wadą domu była jego zbyt ścisła więź z torami kolejowymi, a szczególnie z przejeżdżającymi pociągami, które potrafiły niespodziewanie wyrwać gościa, nieświadomego tej możliwości nawet z najtwardszego snu rozkołysując ściany i sufit. W dodatku często dołączała się do tej zabawy parowozowa świstawka, radośnie obwieszczając, choćby i nawet około drugiej w nocy, że pociąg minął właśnie dworzec niegdysiejszej kolei arcyksięcia Karola Ludwika, którego kurortowym pięknem zachwycają się dzisiaj smakosze austriackiego czasu. To jednakże mnie i babcię dopiero czekało, tymczasem potykając się o szyny i szwele , przeszliśmy tory i dostaliśmy się  naraz w rozleniwiającą dobroć ciotki, która po okrzyku zachwytu i plaśnięciu w dłonie, zaczęła się od razu krzątać przy kuchni.
A potem, tak samo jak zawsze otulił nas swym ciepłem wieczór spędzany w Łańcucie, z tym, że właśnie wtedy wydarzyło się to niespodziane, co jak każde niespodziane, naraz odkryło mi nowe możliwości poznawania świata.
Więc kiedy już ziewałem i nie myślałem nawet, że coś może się jeszcze wydarzyć : ciotka położyła na moich kolanach dwa opasłe albumy znaczków.
 
- Weź sobie; bo tobie się to jeszcze może przydać, a mnie już tylko boli – powiedziała.
 
A ja zupełnie nie wiedziałem co odpowiedzieć, choć trochę już wtedy rozumiałem z polskości. Ale nic o znaczkach. Te były dla mnie całkowitym zaskoczeniem. W pierwszej chwili myślałem zresztą, że ofiarowała mi książki, wiedząc jak się nimi pasjonuję.
Dopiero później, tego wieczoru okazało się, że wujek Zbyszek zbierał znaczki.
 Tajemniczy, wręcz mityczny,  „Puma” dla mnie, a dla  cioci syn, dzieciak, którego w okupację Niemcy zaszczuli psami w rzeszowskim zamku, zamienionym na więzienie dla Polaków.
Wiele słyszałem i o nim, i o wyczynach jego brata Kazimierza, długo po wojnie walczącego z  „czerwonymi dobrodziejami”, nigdy jednak nie przypuszczałem by zbierał zwykłe pocztowe marki, jak się wtedy mówiło. Swoją drogą bohaterowie jawią się nam zwykle właśnie bez otoczki codzienności, w której przecież byli osadzeni, tak samo głęboko jaki i  my…Taką mamy skłonność w ich widzeniu.
Te znaczki, które otrzymałem, to dodatkowa niezwykłość. Małe, najczęściej brązowawe, prostokąciki z papieru poprzyklejane starannie celofanowymi paskami do twardych kart albumów opowiadały przeglądającemu je o całym ówczesnym świecie. A ten świat pachniał smołowaniem starodawnych żaglowców, bębnił w afrykańskie bębny, opowiadał obrazami historię europejskiej aneksji tajemniczych lądów i wysp. Wpisując się jednocześnie w interesującą mnie właśnie historię podbojów, pirackich skarbów i zachwycających pisarskich wędrówek Verne`a. Dopełniał jego „Tajemniczą wyspę”, z którą nie umiałem się rozstać nawet będąc w szpitalu.
Naturalnie widziałem wcześnie znaczki, chociażby na niebieskich, urzędowych kopertach listów przychodzących do dziadka, ale nigdy nie zastanawiałem się nad nimi. Były bo były.
Zresztą dotyczyły tylko Polski. Te zaś otwierały mnie nie tylko na cały świat, ale przede wszystkim na jego egzotykę. Na marzenia, które z sobą niosła. Egzotykę wzmocnioną osobą wujka Zbyszka, bliską a daleką, tajemniczą, a przecież przez nie najzwyczajniejszą. Naturalnie zabrałem cioci te znaczki, przywożąc je o domu jak największy skarb. Swoją drogą dostałem ich znacznie więcej niż tylko te w albumach, bo były także i inne ubite w pudełku po przedwojennych papierosach. Wiele wieczorów zajęło mi ich porządkowanie i by to wieczory pełne niezwykłych wrażeń.
 
Znaczki były wtedy dla mnie synonimem wędrówki. Ich tajemnice, to w gruncie rzeczy  tajemnice podróży wyobraźni w zaczarowaną krainę egzotyki, równą tej którą odkrywałem zaznaczając na mapie czerwonymi kropkami ładowne złotem żaglowce zatopione niegdyś u wybrzeży Karaibów, czy pośród zatoki Vigo. Podczas ich przeglądania tak samo szumiał mi wiatr w uszach, tak samo kołysało morze, tak samo rozmarzało wyobrażenie. W tym wypadku jednak znacznie bardziej konkretne, bo poniekąd możliwe do dotknięcia przez zadrukowany skrawek papierka, szczególnie jeśli jego wędrówkę uwiarygodniała pieczątka placówki pocztowej znajdującej się na przysłowiowym końcu świata. W dodatku częstokroć była to wędrówka nie tylko po teraźniejszości, ale też i przeszłości, po czasach nie tylko młodości moich rodziców, ale też i moich dziadków, bo w zbiorze, który otrzymałem znalazły się znaczki z carskiej Rosji i C.K. Austrii. I to było moje pierwsze, namacalne, zetknięcie się z historią, która odtąd przestała mi się chować za zasłoną podręcznikowych komunałów, wychodząc do mnie w swojej codziennej zwykłości.
Siedziałem więc niekiedy długo w nocy przy kopcącej lampie naftowej i na kuchennym stole w jagiellańskiej szkole układałem sobie świat. Po swojemu w zrozumiały dla mnie układ. A skłonność do samodzielnego układania puzli ze zdarzeń i przemyśleń pozostała mi do dzisiaj. Wtedy też poznałem bajkowość rzeczywistości, bo przecież tak niewiele trzeba było lat, by rzeczywistość moich bliskich starszych stała się dla mnie baśnią, równą tej jaką moje wnuki będą odczuwały próbując sobie wyobrazić realia mojej młodości, nigdy już dla nich raczej do końca przecież niepojęte. Jak chociażby : gwizd parowozów i upuszczanie pary, pokrzykiwania woźniców mijających się sań na zaśnieżonej ulicy, złotawy od końskiego moczu ubity płozami zimowy trakt, świergot wróbli zlatujących się chmarą do końskiego nawozu,  zapach kwitnących czereśni gęsto posadzonych przy międzymiastowych drogach, skrzyp kół drabiniastego wozu zwożącego siano, świergot jaskółek gęsto oblepiających swymi gniazdami okapy domów, roje much na suficie i ścianach kuchni, smród machorki, pyłochłonu, azotoksu i ddt ; spluwaczki, przypominające obskurne nocniki, na podłogach urzędów; szarość i absmak …; kolorowe banderie eskortujące biskupią bryczkę…i tak dalej i tak dalej. Piękno i brzydota wymieszana razem, jak w każdej epoce, jak w każdym miejscu na ziemi. A jednak wymieszane na sposób niepowtarzalny dla każdego czasu. Niezrozumiały do końca przez następne pokolenia, choćby się im i wydawało, że wszystko wiedzą i władają nawet historią.
Tajemnicą jest wszystko co przechodzi. Tajemnicą jest wszystko co nadejdzie. Tajemnicą jest wszystko co nas otacza. I nie ma się co łudzić, że potrafimy ją  skutecznie zbadziewić swoim pysznym „rozumieniem istoty rzeczy”. A guzik z pętelką. Czasem mi się wydaje, że nie tyle w przeszłości, ale dzisiaj – szczególnie niewiele wiemy…
 
Znaczki, które mi ofiarowano w rozkołysany pociągami i śnieżycą wieczór przeniosły mnie na długo w czas bliski prawie na wyciągnięcie ręki, z którym już jednak nie sposób było się uściskać. Powiodły też moją wyobraźnię dalej od siebie. Ot, choćby nad San, który wtedy przepływał około siedmiu kilometrów ode mnie, nieledwie zaraz za Wólką Pełkińską.
Zwykła przecież rzeka, czasem tylko tutaj kapryśna i raczej nie zachęcająca do kąpieli, bo nagle płycizna okazuje się być głębią w miejscu, w którym nigdy dotąd nią nie była. Rzeka przypominająca raczej większy strumień, dawniej gdy były większe opady, a także nim beztrosko zmeliorowano rozlewiska upustynniając krajobraz, spławna od Jarosławia po swoje ujście.
Zwykła, a jednak tajemnicza, bo graniczna. Granicą kultur, które istniały i istnieją wbrew „inżynierom  społecznym”, co to chcieliby wszystko ujednolicić zrównując w powszechnej nijakości. Granica państw i wyobrażeń. Niepozorna rzeka, a granica światów. To o nią toczyły się zaciekłe walki na początku XX wieku. To w niej tonęli trochę później, uciekinierzy przed dobrodziejstwami komunizmu. Ci którzy w rozpaczy wybrali okrutne szaleństwo niemieckiego faszyzmu w miejsce „świetlanej przyszłości narodów”. To przez nią, ale w drugą stronę, uciekali inni.
Meandryczna linia najeźdźców rozrywająca Polskę przez wiele dziesiątków lat.
Więc gdyby zdarzyło mi się urodzić dużo wcześniej niż się urodziłem żyłbym w austriackim dziwadle, baśniowo zwanym  Galicjo-Lodomerią, a w bliskości  siedmiu kilometrów ruskimi posterunkami straszyłoby mnie rzekome Królestwo Polskie.
Na marginesie dopiszę, że po tym czasie odnajdywałem w zamieszkiwanych szkołach, które wtedy przerabiano gwałtem na lazarety, jak ta w Ujeznej, porzucone na strychu ludzkie czaszki. Pierwszy raz zresztą tam widziane.  Mój Dziadek, nie całkiem wiedząc co z nimi zrobić w pookupacyjnej rzeczywistości, wpierw  poustawiał je na krokwiach strychu, a potem wywiózł , poczerniałe, więc jeszcze bardziej obce, na zapomniany już wtedy cmentarz choleryczny na pełkińskich wzgórzach, nieopodal torów kolei także z tego właśnie okresu historii…
 Gdybym urodził się później, wegetowałbym w Generalnej Guberni, a siedem kilometrów dalej rozciągałby się „bezmiar sowieckiego szczęścia”…
Gdybym jednak urodził się trochę wcześniej niż utworzono GG, żyłbym - w Polsce; w zwyczajnym państwie. Ani lepszym, ani gorszym niż inne wówczas.
Urodziłem się w jedenaście lat po normalności…
Trudno się więc dziwić, że jestem, jaki jestem.
Mój czas, bądź co bądź niezwykły, uwypuklił rzeczywistość, upadlając ją, choć niekiedy dla przeciwwagi także i uświęcił.
 
Często jednak tajemnica nie objawia się jak przy powyższym : resztkami strażniczych ziemianek, czy głowicami pocisków odnajdywanych podczas jesiennego rąbania rozstrzelanych kiedyś drzew. Ani nawet skrzynkami amunicyjnymi odsłoniętymi nagle przez suszę w przyzagrodowych stawkach. Wiem, bo brałem wtedy, jak i wszyscy okoliczni chłopcy,  garściami skarby z tego Sezamu  i rozmieniałem na proch, ołów i mosiądz. Ze szpiców, po wytopieniu z nich ołowiu, w pudełku po paście, robiło się groty na strzały do prawie indiańskich polowań na wyimaginowane króliki. Ze srebrzysto-szarego ołowiu w starej znalezionej na strychu formie odlewało się żołnierzyki, takie o których bajał Andersen, iż kochały się w nich muślinowozwiewne baletnice… Proch był najbardziej problematycznym skarbem; żółtawe, czarne i szare granulki czy płytki, albo wykorzystywało się w kluczu służącym do rezurekcyjnego strzelania, albo do ogniskowych fajerwerków, lub też do szalonych pomysłów, o których lepiej tu nie opowiadać.
Ale przecież nie o tej chłopięcej tajemnicy chciałem teraz mówić. Inną bowiem dostrzegłem, prawie na samym dnie sakwy wspomnień, która mimo późniejszego pogardzenia bardzo wiele dla mnie znaczy, choć wydaje się być błahą, przede wszystkim dlatego, że jest  nieważną jak motyl.
Zresztą, może właśnie dlatego tym mocniej uderzyła niegdyś we mnie, bardziej nawet niż odciski muszli na podmurówce szkoły, w której wtedy mieszkałem i który pierwszy raz w swoim dziesięcioletnim życiu właśnie tam zobaczyłem.

Przy tej starej szkole, za krzakami zdziczałego bzu, był ogród kapusty.
Kapustny właściwie, nad którym jak płatki śniegu w wigilijny wieczór roiły się motyle bielinka. Nie lubianego, bo jego potomstwo dziurawi i zanieczyszcza kapustę. Dziwne potomstwo, jak u wszystkich motyli, bo całkiem niepodobne do rodziców.
Inne z innego i wszystko inne…Tak by tę całość przemian można było sensownie streścić.
Okazuje się jednak, że to co najważniejsze ukrywa się głównie w trzeciej już formie wirującej nad kapustą bieli. W poczwarce białego motyla.
Poczwarka, zawieszona w jakimś tam zaciszu przetrwania, zewnętrznie przypominająca suchy papier jaki tworzą w swoich gniazdach osy, zawiera - co sprawdzałem wielokrotnie,  tylko – kolorowy płyn.
Nic więcej! Płyn w skórzanym futerale.
A co warto zauważyć, zewnętrznie pozornie martwa poczwarka, w swej pierwszej fazie, przy dotknięciu chociażby nawet źdźbłem zwija się, kurczy, jak sprężyna w szkolnym długopisie…
 
Moje pierwsze pytanie o sens życia wybrzmiało wtedy w tym jagiellańskim ogrodzie kapustnym : Jak to się dzieje – pytałem - że z barwnej wody, zamkniętej w papierowopodobnym kokonie, powstaje motyl ?

Jajeczko, wielkości ziarna maku > Zielona gąsienica z żółtym wnętrzem > Skorupa wypełniona płynem z niej nagle niezrozumiale rozpuszczonej > Motyl.
Nie cud to ?

A i owszem, w każdym razie problem do dzisiaj przeze mnie nie rozwiązany mimo wielu lat pobytu w szkołach, które czegoś tam starały się przecież mnie nauczyć. Potem wiele lat spędzonych nad kartami książek i ksiąg pełnych zawiłych terminów, mętnych mądrości i radosnych konkluzji zadowalających ich autorów.
U mnie niestety ciągle „nici” w zrozumieniu tej dawnej „dziecinady”. Ciągle te same pytania, bez rzetelnej naukowej odpowiedzi.

Tak więc wrzecionko motylej poczwarki stało się dla mnie odtąd synonimem Wielkiej Niewiadomej.
Tam zobaczyłem bowiem prawdziwą żywą wodę, tę z baśni opowiadanych niegdyś dzieciom na dobranoc.

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika Ryszard Sziler

17-06-2014 [09:13] - Ryszard Sziler | Link:

Postanowiłem dziś Państwa uraczyć :) dalszym, przydługim fragmentem  opowieści o Tajemnicy, która z wolna, acz nieubłaganie :) wyłania się spod mojej klawiatury...Mam nadzieję, że  kogoś ona zainteresuje, choćby jako antidotum na polityczny "szajs" w którym grzęźniemy coraz bardziej.

Obrazek użytkownika andzia

17-06-2014 [09:54] - andzia | Link:

Ech,Panie Ryszardzie ... Leje Pan najznamienitszy miód na moją zbolałą duszę ...
Tym łatwiej jest wczuć mi się w treść,bo jako dziecko,szkoła podstawowa i średnia,właśnie w Wólce Pełkińskiej spędzałam caluteńkie wakacje,a czasem też Święta,bo stamtąd pochodził mój śp.Tato.
Pamiętam tamte zapachy i kolory,łachy piasku nad Sanem,jazdę furmanką do Jarosławia na "Zielną"...
Babcię Mariannę,która zapytana o masło odpowiadała:"stoi w oborze i ryczy"...
Czytam i widzę to wszystko nie tylko oczyma wspomnień,ale też serca i jest to najprawdziwszy błogostan,uczucie w dzisiejszym życiu zupełnie mi nie znane,tym więc cenniejsze.
Od ok.10 lat spędzam część lata pod Przeworskiem,więc znów coś,co znam ...
Nie tylko mnie Pan zainteresował,ale zachwycił i równocześnie zaintrygował:na ile Pańskie odkrywanie Tajemnic okaże się być blisko moich ...
Dziękuję najpiękniej jak potrafię i z całą mocą potwierdzam,że jest Pan Mistrzem nie tylko pędzla,ale i pióra.

Obrazek użytkownika Ryszard Sziler

17-06-2014 [11:20] - Ryszard Sziler | Link:

To ja serdecznie dziękuję. Wyznam, że jestem poruszony / wzruszony bardziej / takim odbiorem...Czyli jednak warto to pisać i publikować / a już miałem spore wątpliwości... /, chociażby tylko dla Pani. Ale co do "mistrzostwa", to... ;) więc lepiej zostawmy ten temat w spokoju :).

Obrazek użytkownika Ryszard Sziler

17-06-2014 [11:16] - Ryszard Sziler | Link:

P.S. Pojawił się nowy numer "Wpisu" z ...no..."oj nie ładnie się chwalić, nie ładnie" - mawiał mój Dziadek...
No więc - pojawił się już w empikach nowy "Wpis" i zachęcam do przeczytania go :)
Zajawka : http://www.facebook.com/l.php?...