Lato...lato... Lato czeka...:)

***
„Maj – raj”. Może jednak nie maj a bardziej czerwiec, bo wtedy kończyło się to całe „nauczanie” i zaczynało się normalne życie. Dlatego bardziej jednak  pamiętam  czerwce. Jedyny maj jaki potrafię sobie przybliżyć w wyobraźni, to ten, w którym  niespodziewany śnieg połamał kwitnące bzy, nazywane uporczywie  przez paru uczonych idiotów ( od lat na przekór wielomilionowemu narodowi ( sic ! ) – lilakami.
Dzień wcześniej nic nie wskazywało na tego rodzaju kataklizm, przyszła jednak o poranku burza , która ( jak kiedyś oberwanie chmury w Ujeznej ) zniszczyła prawie cały mój ogród. MÓJ - a nie ten, o jaki codziennie dbano, bo w nim rosły warzywa i wszystko to, co praktyczne. Tym moim ogrodem była przestrzeń za piwnicą, gdzie dominowały bzy, w jakich budowałem szałasy pospołu ze skorkami. I o co się wadziłem z Dziadkiem, gdy je chciał przycinać. Ten serdeczny obszar, który sobie przywłaszczyłem sięgał prawie od okna kuchni (zaraz za ścieżką do drewutni i kurnika), przez południowy stok piwnicy, gdzie wygrzewały się jaszczurki, przez zarośnięty lilakami grzbiet - po płot z siatki , za którym rozciągały się pola, to była „Moja Puszcza Kampinoska”, bo innego pomysłu na nazwę jakoś wtedy nie miałem. Bajeczny świat, całkiem niezrozumiały nawet dla domowników, którzy mieli dla mnie naprawdę wiele wyrozumiałości. Znałem tam każdą najmniejszą roślinę i zwierzynę, i nie pozwalałem  ich w żaden sposób krzywdzić. Było to trochę kłopotliwe, bo bzy zaczęły w końcu zasłaniać  kuchenne okno i dziadek postanowił je mimo moich gwałtownych protestów, mocno przerzedzić. I zrobił to w końcu. Odtąd nienawidzę ( dosłownie (!) - ale jest to moja jedyna nienawiść ) wszelkich wycinek i nic mnie chyba tak nie wyprowadza z równowagi jak właśnie wycinanie drzew i krzewów.
 
Maj był czasem szeroko otwartych drzwi i wieczornym wysiadywaniem na progu z pajdą chleba posmarowanego majowym masłem w jednej ręce i szklanką zsiadłego majowego mleka w drugiej. W wielkim rechocie żab ze stawku  przy remizie, który wykopano o jakieś dwadzieścia metrów od domu.
 
Maj, to naturalnie codzienne majówki pod krzyżem u Wawrów. Przez cały miesiąc o zmroku zbierały się tam dzieciaki z najbliższej okolicy i razem z żabami odśpiewywały Litanię Loretańską , pieśni o umajonych łąkach i o Bernatce, która wraz z aniołem szła po drzewo w las.
Pamiętam roje nietoperzy krążących nam wtedy nad głowami.
Od tamtych czasów nietoperze są dla mnie symbolem, albo też najbardziej widocznym znakiem, letniego wieczoru.
Letni dzień bez kwilących błyskawic jaskółek i letni wieczór bez nietoperzy są bardzo puste.
Do jednej z naszych wieczornych zabaw należało rzucanie niewielkim kamieniem w pobliże trzepoczących półmyszy, a wtedy jedna z nich, a czasem nawet dwie, pikowały za spadającym okruchem prawie nad samą ziemię.
Z nietoperzami żyłem za pan brat, bo mieszkały na strychach wszystkich domów w jakich mieszkałem. Z niektórymi wręcz się zaprzyjaźniłem. I tylko raz jeden ugryzła mnie taka włochata zaraza. Spał kiedy wziąłem go do ręki i delikatnie potarłem mu nosek. Wtedy otworzył maleńkie oczka, zmarszczył nos, w jakby uśmiechu rozdziawił paszczę pełną białych igiełek i użarł mnie nimi w palec.
 
 
Pewnego maja o świcie śnieg połamał kwitnące bzy. Oziębienie przyszło niespodziewanie po kilku prawie upalnych dniach.
- Szast prast i już – podsumowała ten fakt babka.
 Kiedy się zbudziłem moja „Puszcza Kampinoska” na piwnicy była jednym wielkim rumowiskiem. Z jej pokruszonych gałęzi zbudowałem potem mój pierwszy szałas, a zapach więdnących liści stał się znakiem, który jeszcze dzisiaj, niekiedy zupełnie nieoczekiwanie, przenosi mnie w tamten bajeczny czas.
 
 
Zdarzały się dni jakby śródziemnomorskie, z prawie kobaltowym niebem podobnym do  szkła z Murano , z rozchwianymi plamami bursztynowego światła rozrzuconymi po ścieżkach i ścianach.
 Goździkowym zapachem nasycone były bzowe zarośla gęsto obrastające siatki płotów. Ich gałęzie stare i poskręcane czasem przypominały bardziej wierzby, albo i nawet pnie oliwek  niż przydomowe lilaki. Mimo sędziwości ich zieleń wprost nabita była fioletowymi gwiazdkami zapachu.
 Po jednej z gałęzi fantazyjnie wygiętej przedostawałem się zwykle za płot i wyruszałem na dalekie wonne wędrówki przez pola prawie aż po horyzont. Tym przechodzeniem gałąź była w samym swym środku wypolerowana i delikatna jak jedwab, a omszała po obydwu końcach. W popielatej zieleni mchu, a może w porostach, o różnej wysokości, dość łatwo wypatrzyłem zawsze ruchliwą ścieżkę mrówczą , którą niekiedy przecinały skorki przystając i zabawnie unosząc swoje widełki…
 
 
Lipiec uparcie kojarzy mi się z chmurami. Tymi w których niejednokrotnie wędrowałem niejako w sposób dosłowny. Odnajdując w ich kłębach słoneczne wzgórza, cieniste parki, dalekie morza i wyspy Robinsona. Te ostatnie układałem także z darni i  patyków w starych miednicach napełnianych na końcu wodą. Uciekałem w tę niezależną od nikogo tylko moją baśń, z pogranicza jawy i wyobraźni, gdzie mogłem w pełni być wreszcie sobą i nikim innym więcej. Szczególnie jeden lipiec zapamiętałem dobrze, bo spędziłem go na betonowym daszku szkolnego pisuaru dobrze oddzielonego od agresywnego świata. Z jednej strony ścianą i dachem drewutni, z drugiej krzewami czarnego bzu i gruszą dającą wspaniałe ulęgałki. Z tyłu była zieleń morw, a cała wschodnia strona otwarta była na pola rozłożone szeroko aż po horyzont z lasem w Niechciałce. Nad tymi właśnie polami, pustymi najczęściej od ludzi, kłębiły się wtedy wyjątkowo rozłożyste chmury, o których dziadek mawiał z ciężkim westchnieniem, że płynął z naszymi pozdrowieniami i być może zapłaczą nimi nad Lwowem. Przepływały wolno samotnie albo stadami i mogłem dokładnie odczytywać ich krajobrazy. Właziłem na ten daszek zaraz po śniadaniu i obłożony matematycznymi mądrościami, które polecono mi zgłębiać … siedziałem na nim aż do obiadu gapiąc się w niebo i spacerując sobie po chmurach. Gdzież to ja wtedy nie żeglowałem, jak daleko się nie wdrapywałem , jakich przygód nie doświadczałem …
 Kiedy nie było chmur rozczytywałem się w wyprawie Tomczyka do Kamerunu i Broniarka do Etiopii, albo wpatrywałem się w pola i horyzont wyobrażając sobie różności.
 Babcia czasem wołała mnie z progu, sprawdzając czy aby jestem na właściwym miejscu, a nie dajmy na to ganiam Bóg wie gdzie z chłopakami. Trzeba więc było się na moment wyrwać z krainy rozmarzeń i odkrzyknąć. Potem najzwyczajniej do niej powrócić.
 Tę lipcową samotność pamiętam jako coś niebywale pięknego.
 A zawdzięczam to warunkowej dostatecznej ocenie z matematyki na zakończenie klasy ósmej. Rozumny profesor Wierzbiński dał mi ją z  wyraźnym niesmakiem burcząc serdecznie, bym przez wakacje wziął się do solidnej powtórki, bo jeśli nie to na pewno nie ukończę klasy dziewiątej i tyle. Więc się wziąłem i to całkiem serio, tyle, że chmury mnie porwały z sobą zaraz pierwszego dnia i już nie wypuściły do końca wakacji. Czasami  tak jak katar dopadały mnie wyrzuty sumienia i paniczny lęk przed odsuwanym kataklizmem, więc próbowałem się skupić na rojowisku znaczków zwanych cyframi. Nijak jednak nie mogłem się przekonać do podróżowania, nawet w wyobraźni, pociągami ze stacji A do stacji B, albo jeszcze gdzie indziej, choćby dlatego, że nie czułem żadnej potrzeby takiej podróży. Od niewiadomych iksów kręciło mi się w głowie i uciekałem w wymierne konkretności chmur. Nie rozumiałem też po co komu potrzebna hipotetyczna wiedza „ile” w miejsce podziwiania piękna ofiarowanego nam świata . I przyznam się, że do teraz tego nie rozumiem...

***
Powyżej fragment / który może kogoś zainteresuje ? / powstającej książeczki, zatytułowanej "Tajemnica", poniekąd po to by przełamać swoisty monopol na ponuractwo dające się zauważyć w moich tekstach, a także by mieć pretekst do polecenia Państwu lektury :) : 
http://www.facebook.com/l.php?...

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika andzia

14-06-2014 [08:53] - andzia | Link:

Oj,Panie Ryszardzie.Teraz to się popłakałam.Te bzy,zapachy,kapliczka,drewutnia,kurnik,lato ...
Najbezpieczniejszy czas w życiu.Wakacje pod Jarosławiem i Przeworskiem.
Chyba zaczynam się starzeć,bo ostatnio coś za często wracam pamięcią do dziecięcych i młodych lat.
A Pana opisy,to tak,jakby znużyć się w tym zapachu bzu.
Dziękuję za to poranne wzruszenie i pozdrawiam pięknie.

Obrazek użytkownika Ryszard Sziler

14-06-2014 [11:08] - Ryszard Sziler | Link:

Najpiękniejszy czas, bezpowrotnie utracony. Dziękuję Pani Ando. Niniejszym ofiaruję bukiet serdeczności :)