Wygnaniec z parafii

[Ambroziewicz Jerzy.] To, co poniżej, napisało się  samo – nic nie mogę dodać ani niczego ująć z tego prostego układu faktów związanych ze sobą na śmierć i życie. W trakcie sprzątania szopy przyszło mi dokonać selekcji sterty wyniesionych tam kiedyś książek. Zatrzymałem się przy jednej z nich. Dlaczego?
Miała ten sam  tytuł: „A to Polska właśnie”, jaki miałem nadać nienapisanej, a pomyślanej kiedyś (ze dwa lata temu) przeze mnie notce, mającej się znaleźć na NB. Intrygująca sprawa, gdyż tytuł tego mojego opisu kobiecego portretu mógł być tylko taki, żaden inny nie wchodził w rachubę. Teraz zmuszony zostałem do pobieżnego zainteresowania się treścią tej zachowanej w dobrym stanie książki. Rok wydania 1969, wybór reportaży z lat 1944-1969. Jest ich 40. Nazwiska autorów wielkie jak pomniki okalające Pałac Kultury i Nauki w Warszawie, jak Pawka Morozow ( przejrzałem się nazwom ulic w  rosyjskim mieście Chanty-Mantyjsk, gdzie w czerwcu rozgrywano mistrzostwa świata w szachach – nadal dobrze się tam mają Marks, Engels, Lenin, Morozow i podobna swołocz). Wybrałem do przeczytania jeden z reportaży. Zadecydował tytuł: „Wygnaniec z parafii”. Dlaczego?
Zorientowałem się najpierw a po lekturze całości upewniłem, że jest to historia podobna do tej, w jakiej przyszło mi w roli świadka samemu uczestniczyć we własnej parafii. Jerzy Ambroziewicz  opisał ten dramat starego, odrzuconego człowieka pierwszorzędnie. Z wyczuciem, bez uchybienia względem  chrześcijańskiej wrażliwości, po synowsku oddaje ten proces przemiany starego w nowe, gdzie jedna strona bez ceregieli a druga ze łzami w gardle. Zaznaczam, że bez uchybienia, boć Ambroziewicz to we współczesnej  opinii, z którą się zgadzam, to komunista, agent, ważny element aparatu ujarzmienia narodu. Ja sam współczuję mu. Znalazłem informację, że przestał w jakimś momencie parać się dziennikarstwem, czyli sam znalazł się w sytuacji odtrąconego księdza.
„Chodziło o portret, który miałby szansę obronienia starca przed Kamionką i Tarnowem, a także przed samooskarżeniem. Prawdziwy portret człowieka, którego nikt w kamionce odtworzyć nie umiał, bo każdy tam ma przed oczami szczegóły, takie jak nos, ręce, grymas ust, detale, składające się w całość, ale bez powiązania ze sobą – są jak fragmenty nieznanej mozaiki, na podstawie których o całości wyrokować nie sposób
Dawno już doszedłem do wniosku, że reporter powinien bronić tam, gdzie oskarżają, i oskarżać tam, gdzie bronią. W tym moralnym przekazie mieści się zarazem prosta metoda wydobywania treści z wnętrza, podnoszenia ich z samego dna, jak robi to sztormowe morze.
- Spotkaliśmy się po raz pierwszy – odezwał się po dłuższym milczeniu kanonik – zaufałem panu wiele. Powiedziałem wszystko, co można powiedzieć w pierwszej rozmowie. Niech pan o nic więcej nie pyta.”
Wstałem z pieńka i wziąłem się za robotę. Zdziwiłem się, że mogłem to przeczytać bez okularów. Piękny, czerwcowy, jasny dzień  przychylne były tej okazyjnej lekturze. Wieczorem usiłowałem posprawdzać w internecie dossier autorów tego wyboru reportaży. Nie dało się. Znalazłem tylko jakąś okropną informacyjną sieczkę. Jawna tendencyjność, niedomówienia, bezczelne przeinaczenia skutecznie odcinają drogę do prawdy. Ta i tak da sobie radę, jeśli nie jestem w stanie dotrzeć do niej przez pola minowe fałszu, to i tak ona sama nagle wyjdzie do mnie gdzieś z jakiejś szopy.