Kuluary, stary przewodniczący Rady i nowa „wizytówka” UE

Unia Europejska depcze reguły, które sama wcześniej ustala. To nie może dobrze skończyć się dla żadnej organizacji. Także międzynarodowej. W 2014 roku, po awanturze o wybór przewodniczącego Komisji Europejskiej, którym ‒ wbrew vetu premiera Jej Królewskiej Mości Davida Camerona i szefa rządu w Budapeszcie Viktora Orbana ‒ został premier Luksemburga Jean-Claude Juncker, podjęto jednomyślnie pewną decyzję. Miała ona być jednocześnie formą pocieszenia dla premierów znad Tamizy i Dunaju. Wprowadzono regułę, że każdy wybór personalny na unijnym szczycie, czy to przewodniczącego Komisji Europejskiej czy szefa Rady Europejskiej, będzie się odtąd odbywał na zasadzie realnego konsensusu. Słowem: jeżeli ktoś wzbudza rzeczywiste kontrowersje, nawet wśród niewielkiej części członków UE – szukamy nowego kandydata, choćby i kandydata spełniającego tylko minimum minimorum naszych oczekiwań.

Eurpuzzle czyli nagły powrót Tuska

W czwartkowe popołudnie w Brukseli, 9 marca AD 2017 przywódcy Unii – bo do takich należy grono szefów rządów i głowy Państw Członkowskich UE – starannie, pieczołowicie wytarli swoje buty o to, co sami uroczyście zaprzysięgli niespełna 3 lata temu. Skądinąd przyjęto to wówczas jako gentelman's agreement, ale nie stworzono formalnie żadnej pisemnej regulacji. Błąd, że jej nie było? A skąd! W Unii depcze się i drze także spisane reguły gry. W 2012 Hermana Van Rompuy'a , a w 2014 roku Donalda Tuska powoływano na przewodniczących Rady, zapisując ich wybór w ramach tzw. konkluzji szczytu RE. Ponieważ Polska teraz tych konkluzji podpisać nie chciała, to sięgając prawa ręką do lewego ucha usiłowano ponowny wybór Tuska sformalizować zupełnie inaczej niż AD 2012 i AD 2014... W sumie nawet nie chce mi się o tym pisać: „falandyzacja” unijnych standardów prawnych postępuje w stopniu tak żenująco szybkim, że dezawuuje to w dużej mierze UE jako poważną instytucję.

Cztery miesiące temu Donald Tusk miał małe szanse pozostania na tym stanowisku. Rozgrywka była zupełnie inna, a europejskie domino wyglądało kompletnie inaczej niż ta „nieświęta trójca”, którą mamy teraz: Juncker, Tajani, Tusk. Zamiast bowiem kombinacji JTT miała być JWF. Właśnie tak, od nazwisk: Juncker, Weber, Faymann. Ten drugi, Manfred Weber, szef EPP w europarlamencie, był przymierzany na szefa PE. Gdyby tak się stało, oznaczałoby to, że na 12,5 lat i pięć 2,5-letnich kadencji europarlamentu Niemcy zajmowaliby stanowisko szefa PE przez 4 kadencje i 10 lat. Ale do wyboru Webera nie doszło: w europarlamencie w Brukseli i Strasburgu nastąpiło zerwanie koalicji chadeków z lewicą i zamiast do wyborów z góry przesądzonych, doszło po raz pierwszy od niepamiętnych czasów w Strasburgu do wyborczej konfrontacji. Wygrał ją, o dziwo, najbardziej prawicowy ze wszystkich kandydatów EPL Antonio Tajani, co było też porażką wspomnianego Webera, który nie wprost, ale nieoficjalnie wspierał bardziej „centrową” Irlandkę Mairead McGuinness. Jednak najbardziej dla nas interesujące implikacje miała kwestia obsady stanowiska przewodniczącego Rady Europejskiej. Gdyby utrzymano „Wielką Koalicję” w europarlamencie, to należałoby coś dać socjalistom. Jesienią AD 2016 w Berlinie miała zapaść decyzja, że stanowisko to – zamiast Tuska – obejmie były dwukrotny kanclerz Austrii, socjalista, wspomniany już Werner Faymann. Tyle, że koalicja została zerwana, a socjaliści wyszli na tym, jak imć pan Zabłocki na mydle i zamiast pewnego stanowiska szefa Rady dostali figę z makiem. Dzięki temu Donald Tusk wrócił do gry, w której w zasadzie już go nie było. Dodatkowo jeszcze do niemieckiej polityki powrócił Martin Schulz, przez ostatnie dwie kadencje szef PE (2012-2014 i 2014-2017). Powrócił z przytupem, bo osobistą popularnością szybko i wyraźnie wyprzedził Angelę Merkel, a SPD zrównała się w sondażach (a w niektórych nawet wyprzedziła) „czarnych” z CDU-CSU. W tej sytuacji Merkel, o czym wprost informowała swoich politycznych rozmówców (także z Polski), nie dopuścić socjalisty do funkcji szefa Rady Europejskiej, bo oznaczałoby to zwiększenie szans lewicy we wrześniowych wyborach w RFN, a walcząca o bycie kanclerzem po raz czwarty (!) Frau Kanzlerin nie mogła sobie na to pozwolić. Stąd Faymann przepadł z kretesem, Tusk wrócił na dobre.

Zostawmy jednak – choć pasjonujące – kulisy. Ważniejsze od rozgrywek personalnych jest to, że Unia łamie zasady, które sama wprowadza. I że coraz bardziej to „widać słychać i czuć” także z perspektywy przeciętnego Hiszpana-Europejczyka, Francuza-Europejczyka, Polaka-Europejczyka, że w UE jest jak w „Folwarku zwierzęcym” George'a Orwella – są „równi i równiejsi”, zwierzęta mniej i bardziej równe... Nie chcę ryzykować tu daleko idących porównań, ale pracowity polski koń Benjamin jako żywo nie chce pracować dla nawet dla jak najlepiej zorganizowanych i najbogatszych świń... Obojętnie z jakiej farmy.

„My mamy fundusze” - wizytówką Europy

Zapewne niektórzy z naszych wyborców mają w tej chwili ‒ sam takich spotkałem – po brukselskim szczycie politycznego kaca i stawiają sobie i nam pytania: „czy było warto?” Ta, w jakiejś mierze, porażka odsłoniła skrywane głęboko i fatalne pod kątem przyszłości mechanizmy funkcjonujące w Unii Europejskiej. Ale to nie był główny powód, dla którego warto było podjąć tę grę. Owe mechanizmy wyrażające się przez double standards na różnych poziomach wykonawczych UE, wykorzystywanie instrumentów unijnych do siłowego forsowania interesów największych i najbogatszych państw członkowskich, arogancja, żeby nie powiedzieć chamstwo, unijnych liderów (już słynne: „za to my mamy fundusze strukturalne” owego „prezydenta na skuterze”) ujawniło się w sposób spektakularny, ale to wszystko było już znane przynajmniej specjalistom i tym, którzy byli zainteresowani integracją europejską. Jednak warto było podjąć tę walkę, także z zupełnie innego powodu: o pozycję Polski na long-term, w szerszym horyzoncie czasowym. „Nic o nas bez nas” ‒ będzie nie tylko hasłem na wewnętrzny polski użytek, lecz bardzo jasnym przesłaniem dla naszych bliższych i dalszych sąsiadów, iż nie akceptujemy sytuacji faktycznego omijania nas przy kluczowych decyzjach, czy wymuszania ich poprzez szantaż. Szantaż zarówno polityczny, jak i finansowy. Zapewne nie przypadkiem, dosłownie w tym samym dniu i tego samego popołudnia co szczyt Rady Europejskiej paręset metrów od budynku RE, w gmachu Parlamentu Europejskiego przy Rue Wiertz odbywało się posiedzenie Komisji Wolności Obywatelskich, Sprawiedliwości i Spraw Wewnętrznych europarlamentu. Sformułowano tam postulat, który po paru godzinach w nieco innej formie, ale też jako swoisty pistolet przystawiony do głowy Polski przedstawił francuski prezydent. Zażądano, nie mniej nie więcej, odbierania funduszy unijnych krajom, które nie chcą przyjąć imigrantów.

Ten apel to też swoista wizytówka Europy. Oba posiedzenia dzieliło paręset minut i paręset metrów. Pokazują one bardzo brzydką, ale być może bardzo prawdziwą twarz współczesnej Unii Europejskiej.

*pełna wersja tekstu, który ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (13.03.2017)