Indie Narendry Modiego: zabytki, religia, kuchnia...

Skrzyżowanie w New Delhi. Stoimy na światłach. Do auta podchodzi Hinduska z maleńkim dzieckiem na ręku. Chce nam sprzedać kwiaty. W pierwszym odruchu chcę kupić. Zaprzyjaźniony Hindus stanowczo odradza. Te kwiaty bowiem pochodzą z cmentarza. Ktoś je wyrzucił, ktoś je wziął, ktoś usiłuje je sprzedać.

Tętniące serce Indii

Nawet tutaj, w całej 22-milionowej aglomeracji, w zwesternizowanej pod wieloma względami stolicy, w samym centrum New Delhi, w sercu drugiego co do liczebności państwa świata, dostrzegam na ruchliwym skrzyżowaniu, między ulicznymi semaforami, imponujące stoickim spokojem, krowy. Święte krowy. Jak z reklamówki. Jak ze stereotypu. Jak z życia jednak.

Intensywny kurs nadrabiania zaległości, gdy chodzi o zabytki w stolicy Indii. Wszyscy zachwycają się Taj Mahal, ale i tu jest sporo do zwiedzania. Ciekawe, jak wielu spotykam turystów-Hindusów. Cale wielopokoleniowe rodziny. Vishakha jest śliczna, sympatyczna, 24-latka, urodzona w New Delhi i bardzo milo się z nią rozmawia, ale pomysł, żeby to ona była moją przewodniczką po średniowiecznym Delhi, nie był dobry, delikatnie mówiąc. Mówi mało, nie jest w stanie odpowiedzieć na żadne, bardziej pogłębione, pytanie. Od tematów historycznych znacznie lepsza jest w tematyce kulinarnej. O grobowcu Szahdżahana muzułmańskiego władcy niepopularnego z powodu swojego... seksoholizmu, muszę zdobywać wiedzę sam.

Obiekty turystyczne w stolicy subkontynentu, jak Hindusi określają swoje państwo, bywają pasjonujące, ale należy je zwiedzać ‒ i nic więcej. Poziom toalet jest zastraszający. Hmm, ubikacje, a w zasadzie wychodki z pociętymi gazetami (!) zamiast papieru toaletowego ‒skąd ja to znam? Jasne, z Polski prowincjonalnej, wiejskiej, ale sprzed półwiecza. Teraz mam powtórkę z rozrywki.

Olbrzymi ni to billboard ni to poster ‒ przestroga na ruchliwym, jak wszędzie tutaj, rondzie: motocykl wjeżdża w autobus. I podpis: „Wrong siding”. Rzeczywiście, liczba wypadków jest tu spora: bardzo kiepska jakość dróg, duża liczba samochodów, często przestarzałych, olbrzymia populacja, gigantyczne natężenie ruchu, mała kultura jazdy ‒ wszystko to robi swoje.

Restauracja przy siedzibie wywiadu czyli... ostra kuchnia

Miejscowi zapraszają na „specjalną” kolację. Restauracja „Bukhara” w hotelu „Maurya Sheraton”. Kuchnia afgańsko-południowoindyjska (nazwa knajpy zobowiązuje) i hinduska. Hotel chwali się kto tu jadał i mieszkał. Miałem ciekawych poprzedników: Bill Clinton, Dalaj Lama, prezydent Egiptu as - Sisi, Ugandy- Mugabe, Somalii- Hassan Mohamud, tenisista Roger Federer, golfista Tiger Woods, inna ikona tego sportu Glenn Mcgrath; Arnold Schwarzenegger, władca mody Tony Hilfiger, władca Formuły 1 Bernie Ecclestone, Cherrie Blaire (żona premiera Jej Królewskiej Mości), Sethem Sing- pierwszy Hindus w NBA, wreszcie królowa Belgii, prezydent Nigerii Goodluck Jonathan, wiceprezydent Tanzanii Mohamed Bilal.

A jedzenie faktycznie godne grzechu. Obżarstwa, rzecz jasna.

Czyżby apetyt zaostrzał gościom fakt, że tuż obok restauracji znajduje się siedziba wywiadu Indii? Zapewne, mało kto z gości o tym wie...

Peshavni Kebab to jagnięcina bez kości, marynowana w czerwonym chili, grillowana w specjalnych kamiennych „piecach”, z dodatkiem jogurtu z czosnkiem. Poza tym jeszcze Seekh Kebab ‒ grillowana na ogniu jagnięcina w zielonym chili z kolendrą i szafranem plus Tandoori Ihirya czyli krewetki na ostro, w czerwonym chili, masala garam z dodatkiem jogurtu. Do tego jeszcze Mureh Malai kebab ‒ znaczy kurczak bez kości z roztopionym serem, zielone chili, kolendra przyrządzany w kamiennym piecu (jego nazwa to: „earthen oven” albo tandoori). A już dla całkiem wybrednych smakoszy Paneer Tikha czy danie wegetariańskie: wiejski ser z żółtym tym razem chili, z nasionami ajwain, wszystko grillowane. Dla fanatycznych gurmandystów można jeszcze polecić ewentualnie Tandoori Aloo czyli coś w rodzaju ziemniaczanego puree dobrze odparowanego i w kształcie gałek lodów z posiekanym zielonym chili, rodzynkami i orzechami nerkowca, do tego wszystko zapiekane w tymże specjalnym piecu, gdy konsumuję sprawia to wrażenie placuszków. Albo też i Dal Bukhara czyli czarna soczewica, pomidory, żeń-szeń, czosnek duszone na wolnym ogniu, a prędzej najpewniej zapieczone z niesolonym masłem. Wreszcie Pudina Paratha ‒ coś w rodzaju podpłomyków czy może naleśników, a może między jednym a drugim, za to w zielonym kolorze z żółtym tym razem chili, z nasionami ajwain, wszystko grillowane.

Piszę oczywiście o tym, czego osobiście skosztowałem ‒ nie przepisuję z menu jadła, którego nie znam. Bardzo to wszystko dobre, choć trzeba na uczcie spędzić kilka godzin, żeby skorzystać ze wszystkich Darów Bożych. No i nie wolno zapomnieć o deserach. A tych jest szeroki wybór, choć wszystkie są, jak to w Indiach, specyficzne. I tak na przykład Gulab jamun to rodzaj pierogów z, uwaga, pistacjami i kardamonem mocno smażone i zanurzone w syropie z cukru. Albo żółte Phirni, z wyglądu budyń (choć gorszy, oj, gorszy, niż te, które pamiętam z dzieciństwa), lekki, mleczny deser z ryżem basmati, kardamonem, posypany pistacjami i migdałami, uformowany w glinianym naczyniu. Albo choćby i Kulfi- znaczy mrożony deser śmietankowy z migdałami, różanym syropem i cienkim makaronikiem z mąki kukurydzianej. Albo wreszcie Rasmalai, trochę jak nasze pierogi ruskie, bo gotowane ze świeżego sera (wykonanego z mleka o niskiej zawartości tłuszczu) zanurzone w szafranie. Grzechem wszak byłoby zapomnieć o hinduskich winach. Tu zawsze jest gorąco, bardzo gorąco, a przynajmniej ciepło, więc warto polecić białe. Szczególnie Sula zwłaszcza Sauvignon Blanc, ale też Chevin Blanc. To pierwsze doprawdy pierwszorzędne. Jest też „czerwona” Sula, ale nie rzuca na kolana.

Hinduska kuchnia to ważna część szeroko rozumianej kultury Indii. Także sposób na promocję tego kraju na świecie: w każdej stolicy każdego niemal kraju istnieją hinduskie restauracje, może nie tak kultowe, jak włoskie czy chińskie, ale na pewno pokazujące specyfikę tego państwa-subkontynentu. Poza tym warto przejść się do pierwszej lepszej restauracji w New Delhi i czy innej hinduskiej metropolii w weekend czy w święta i zobaczyć, jak kwitnie rodzinne, wielopokoleniowe życie Hindusów przy wspólnym stole. Wspólne biesiadowanie krzewi, bez dwóch zdań, familijne uczucia i więzi.

Dżajpur „zwycięskie miasto”

Jestem w jednym z dwóch najbogatszych stanów Indii ‒ Radżastanie. Jego stolica, Dżajpur znajduje się raptem 600 kilometrów od granicy z Pakistanem, ale w mieście zabytków i kwitnącego handlu nie czuje się strachu przed islamskimi terrorystami i ich eskapadami z terytorium muzułmańskiego sąsiada. Choć tu przecież też żyją wyznawcy Proroka. Właśnie słyszę huczne, głośne także z powodu nowoczesnej muzyki wesele muzułmańskiej pary. Rytmiczne rytmy, niewierni aż przystają... Skądinąd wesela w tym kraju to coś wyjątkowego. Pasuje do Hindusów w tym względzie polskie porzekadło: „zastaw się, a postaw się”. Faktycznie, rodziny zapożyczają się byle tylko goście długo wspominali wesele córki czy syna rodu.

Dżajpur zaczyna tak naprawdę budzić się około dziewiątej, dziesiątej rano. Mieszka w nim pięć milionów ludzi, z czego jeden w „starym” Dżajpurze. „Pur” oznacza „miasto”, „dżaj”‒ zwycięstwo. Niewątpliwie stolica stanu Radżastan jest zwycięzcą w walce o turystów, także z zagranicy. Przyciągają ich pałace maharadżów, celebrowane mecze polo (jeden z nich nawet, zgodnie z tradycja, rozpocząłem, jako gość honorowy, z racji sprawowanej funkcji). Nie odstraszają oblegający gości żebracy, pukający w szyby samochodów stojących w korku czy na skrzyżowaniu, nachalni aż do przesady.

Dla Modiego nie ma alternatywy”

W świątyni w Udajpurze (jeden z dystryktów Radżastanu) można zobaczyć 350-letnie siedziska wyglądające jak huśtawka, które przeznaczone są dla dziecka Kriszna. Miejscowi składają przy siedzisku ofiary. Jest złoto, srebro i owoce. Ale jest tez srebrny stół ważący... ćwierć tony. Obserwuję ceremonię przyniesienia „dzieciątka” Kriszny do złudzenia przypominająca wyniesienie Najświętszego Sakramentu w naszym Kościele.

Mnóstwo turystów. Nic dziwnego, że firma HRH (Heritage Resort and Hotels) rodziny królewskiej w Radżastanie ma tu z 60-70 hoteli, także ulokowanych w pałacach.

Co Bogu – boskie, co cesarzowi – cesarskie. Rozmowa z Hindusem, poważnym przedsiębiorcą tekstylnym. „Dla Modiego (nazwisko premiera Indii dop. R. Cz.) – nie ma alternatywy”. Podkreśla, że wreszcie jego kraj ma charyzmatycznego przywódcę, który potrafi mieć nawet 10-minutowe (!) oklaski po swoim wystąpieniu. Tak było w parlamencie, w którym przedstawił swój sztandarowy projekt „Clean India”.

W Waranasi witają święte krowy, które śpią gdzie popadnie. To one tu rządzą. Ale widzę też w ruchu ulicznym słonia a także wielbłąda. Są też śpiące na trotuarze, między dwoma pasami jezdni, muły albo zwierzęta mułopodobne. Na centralnym rondzie widać wywieszone dwie czerwone flagi niczym na plaży. Sygnalizują duży ruch. To właśnie z Waranasi wywodzi się obecny premier Indii Narendra Modi. Ten sam, któremu kiedyś Amerykanie nie chcieli dać wizy do USA, gdy był gubernatorem stanu Gudżarat i rządził tam twardą ręką, a potem gdy został szefem drugiego co do wielkości państwa świata przyjmowali go jakby był kolejnym wcieleniem boga Sziwy. To kolejna nauczka, że w polityce, nie tylko hinduskiej, fortuna kołem się toczy...

*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (16.01.2017)