Wyborcze trzęsienie ziemi i strach establiszmentu

Wszyscy piszą o Angeli – to ja nie. Na pierwszej stronie wydawanego w Brukseli w języku angielskim wpływowego tygodnika „Politico” ukazała się informacja o ciekawym zjawisku. W artykule „Internetowa armia Marine Le Pen” czytam, że liczba internetowych „followersów” kandydatki Frontu Narodowego na prezydenta Francji osiągnęła już liczbę miliona 250 tysięcy. Sama zaś córka Jeana-Marie Le Pena ma już 35% poparcia. W moim kraju, wybory prezydenckie AD 2015 i wybory parlamentarne AD 2015 zostały wygrane przez Prawo i Sprawiedliwość w niemałej mierze dzięki pospolitemu ruszeniu „w necie”. Wybory prezydenckie w USA AD 2016 – takoż dzięki oddolnym inicjatywom amerykańskiego „społeczeństwa obywatelskiego”. Informacji więc o żołnierzach „w sieci” francuskiej polityk bym nie lekceważył. Oczywiście wciąż najbardziej prawdopodobny scenariusz jest taki, że madame Le Pen wygra pierwszą turę, ale nie zdobędzie wystarczająco wielu głosów, aby zostać prezydentem i w drugiej turze przegra z kandydatem prawicy lub lewicy, jak jej papa monsieur Jean-Marie Le Pen z Jacquesem Chirackiem w wyborach prezydenckich AD 2002.

Parę miesięcy temu sformułowałem tezę, że moja koleżanka z europarlamentu (sic!) Marine Le Pen nie wygra wyborów w 2017, ale ma szansę je wygrać w 2022. Dalej tak uważam, choć chęć do zakładania się o to mam wszakże mniejszą. Efekt Brexitu zadziałał w USA. Czy we Francji zadziała efekt Trumpa? A walka toczy się przecież nie o to „tylko”, kto będzie nowym lokatorem Pałacu Elizejskiego – bo wiemy na pewno, że będzie to nowy nowy lokator, gdyż Francois Hollande z wdziękiem podstarzałego lowelasa odjeżdża właśnie z Pałacu Elizejskiego niczym na swoim słynnym skuterze. Po raz pierwszy w historii Republiki Francuskiej kampania wyborcza zadecyduje czy państwo potomków Galów zostanie w Unii Europejskiej (i w NATO ‒ według zapowiedzi MLP!) czy też nie. Będzie Frexit czy może jeszcze nie tym razem? Czy Paryż powie Paktowi Północnoatlantyckiemu adieu! czy może raczej pas de probleme!? Brzmi to niczym political fiction, ale to ‒ o tempora o mores scenariusz może nie tyle najbardziej prawdopodobny, co w jakiejś mierze realny. Kto by się tego spodziewał, choćby wiosną zeszłego roku przed decyzją Brytyjczyków, że Wyspy jednak zagłosują leave, a nie remain.

Warto pamiętać, że Francja była jednym z dwóch dużych krajów Unii, które w referendum odrzuciły potworek nazwany, brr, „konstytucją europejską”. Drugim było Królestwo Niderlandów. Dzięki tym dwóm narodom eurokonstytucja wylądowała tam, gdzie było jej miejsce czyli na śmietniku (Francuzi powiedzieliby „poubelle”). Piszę o tym, bo ci sami Holendrzy kilka miesięcy temu odrzucili w kolejnym referendum umowę stowarzyszeniową z Ukrainą, a już w marcu, za miesiąc będą mieli wybory parlamentarne, które mają szansę wygrać eurosceptycy Geerta Wildersa. To byłby policzek dla europejskiego establiszmentu, bo jeszcze nigdy „wrogowie UE” nie wygrali wyborów ‒ Austriak Jörg Haider był w koalicji rządowej, owszem, ale jego „wolnościowcy” byli w wyścigu wyborczym nad Dunajem na trzecim miejscu. A na dodatek w sąsiedniej Francji ‒ we Włoszech po upadku lewicowego rządu może dojść do przyspieszonych wyborów. Prawdopodobną wiktorię odniesie Ruch Pięciu Gwiazd kierowany przez komika Beppe Grillo ‒ a jego głównym postulatem jest wyjście Italii ze strefy euro...

Mówiąc Brytyjczykiem Alfredem Hitchcockiem najpierw było trzęsienie ziemi ‒ Brexit, a potem zrobiło się jeszcze ciekawiej... . Eurobiurokracja, unijny establiszment, trzęsą się ze strachu. Ot, jak to po trzęsieniu ziemi. Ot, jak to przed trzęsieniem ziemi...

*tekst ukazał się w "Gazecie Polskiej" (15.02.2017)