Europa Środkowo-Wschodnia: „idea wędrująca”?

Pełna edycja poniższego tekstu ukaże się w kolejnym, trzecim numerze „Zeszytów Politycznych PiS”. Obszerniejszy jego fragment publikuję za zgodą redakcji pisma.

Znany publicysta paryskiej „Kultury” Juliusz Mieroszewski napisał niegdyś, że im lepsze będziemy mieli relacje ze Wschodem czyli Ukrainą, Białorusią, republikami bałtyckimi, to tym lepsza będzie nasza pozycja na Zachodzie. Miał całkowitą rację, ale jego opinie o zależnościach w trójkącie: Zachód – Polska − Wschód można również odnieść do stosunków w obszarze: Zachód − Rzeczpospolita – Europa Środkowo-Wschodnia. To jasne, że im ściślejsza współpraca gospodarczo-polityczna nie tylko Grupy Wyszehradzkiej, ale całego naszego regionu  Europy, tym bardziej z tą częścią Starego Kontynentu będzie musiała liczyć się Europa Zachodnia. To "oczywista oczywistość". Szkoda, że dla obecnego obozu rządzącego ta dewiza jest wyłącznie częścią akademickiej dyskusji, a nie praktycznej działalności.
Przykłady można mnożyć. Decyzje w sprawach kluczowych dla Polski w kontekście Unii Europejskiej Warszawa podejmuje w ślad za Berlinem. Szkoda, że owe decyzje są kalką tych podejmowanych za miedzą.
[…]
Tusk jako grabarz
Przejdźmy do przykładów. Przy narzuceniu całej Unii Paktu Fiskalnego, rząd Tuska zgodził się nań skwapliwie (rząd uwielbianego u nas Orbana mniej skwapliwie, ale również…) nawet nie próbując rozmawiać o wspólnej taktyce negocjacyjnej z Czechami, które od początku mówiły twarde „nie”. Nie pierwszy to przykład nie tylko kompletnego braku konsultacji, ale wręcz totalnego lekceważenia interesów naszego regionalnego sojusznika − choć przecież także własnych. Spektakularną tego egzemplifikacją była sytuacja z 2009 roku, gdy rząd węgierski (wtedy jeszcze lewicowy) wystąpił, w związku z narastającym kryzysem gospodarczym, z propozycją udzielenia znaczącej pomocy krajom naszego regionu przez Unię Europejską. Pomysł nie był nadmiernie realistyczny, można się było spodziewać zasadniczego oporu ze strony płatników netto, ale choćby na zasadzie regionalnej solidarności i wspierania cudzych inicjatyw w Europie Środkowo-Wschodniej, by później samemu z tejże części Starego Kontynentu otrzymać pomoc dla własnych działań Warszawa powinna to przynajmniej formalnie wesprzeć, nawet jeśli nie miałaby się w to specjalnie angażować. Co zrobił Donald Tusk? Kilka godzin przed rozpoczęciem unijnego szczytu w Brukseli zaprosił wszystkich premierów krajów naszego regionu na śniadanie do Stałego Przedstawicielstwa Rzeczpospolitej Polskiej przy Unii Europejskiej, a następnie oświadczył osłupiałym kolegom – szefom rządów, że Polska jest… zdecydowanie przeciwna nadwyrężaniu unijnego budżetu na tego typu inicjatywę Budapesztu. Oczywiście oznaczało to fiasko tego pomysłu, a premier rządu PO-PSL wystąpił w roli usłużnego grabarza. Wykonał robotę za kanclerz Merkel czy innych płatników netto, bo jeśli już, to oni powinni odmawiać finansowego wsparcia biedniejszej Europie a nie przedstawiciel jednego z pięciu najbiedniejszych krajów UE (obok Bułgarii, Rumunii, Litwy i Łotwy). Jednak w polityce międzynarodowej fundamentem jest stosowanie zasady politycznego rewanżu i realizacja polskiego powiedzenia: „Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie”. Od początku było więc oczywiste, że Węgry odpłacą się nam za to polityczne zamordowanie ich inicjatywy. I to obojętnie od tego, czy w Budapeszcie będzie rząd lewicy czy prawicy, albowiem zdrada sojusznika zapisuje się w regionalnej pamięci niezależnie od wewnętrznych, politycznych podziałów.
„Dziecięca choroba” Pragi i polityczne samobójstwo Warszawy
Oczywiście nie jesteśmy jedynym krajem w regionie, który łamie zasady regionalnej solidarności. Jednak rząd Donalda Tuska czyni to w czasie, gdy dla wszystkich jest już jasne, że dziewięć państw naszego regionu (nie liczę bogatej − mającej już większe PKB na głowę mieszkańca niż Portugalia ze „starej” Unii − Słowenii) musi grać, tam gdzie tylko można, razem, aby wzmocnić swoją pozycję. Trzeba krytykować Republikę Czeską za „dziecięcą chorobę” z lat 1990, gdy Praga, mająca historyczne i ekonomiczne poczucie wyższości nad innymi państwami regionu uważała, że zasługuje, aby do Unii Europejskiej wejść pierwsza, przed innymi sąsiadami. Były to kompletne złudzenia. Ciekawe, że firmował je zacny w sensie głoszenia eurorealistycznych idei, ale arogancki w sposobie bycia (i skądinąd, niestety, prorosyjski) ówczesny premier, a później prezydent – Vaclav Klaus. Trudno to Czechom wybaczyć, ale przynajmniej można starać się zrozumieć ich ówczesne zadufanie i wynikająca z niego chęć „solowej” polityki. Jednak po przeszło dwóch dekadach po upadku komunizmu i niemal jednej dekadzie wspólnego funkcjonowania w UE próby poświęcania czy to Grupy Wyszehradzkiej czy też szerszej współpracy środkowoeuropejsko-bałtycko-bałkańskiej na rzecz  w y ł ą c z n i e  bilateralnego dogadywania się z Berlinem czy, po części z Paryżem, jest politycznym samobójstwem. […] Tym bardziej, że owe „uprzywilejowane” stosunki Warszawa- Berlin są w gruncie rzeczy ulicą jednokierunkową na trasie Berlin – Warszawa, na której Republika Federalna postępuje z Rzeczpospolitą, dzięki władzom III RP, w myśl słynnego powiedzenia Józefa Piłsudskiego: „Brać, ale nie kwitować”. Rosyjsko-niemiecki rurociąg Nordstream, co prawda na dnie Bałtyku, ale jednocześnie ponad głowami Polaków, Pakiet Klimatyczny, poparcie dla ustanowienia siedziby Europejskiego Instytutu Technologicznego w Budapeszcie, a nie we Wrocławiu, jednostronna decyzja o powstaniu i kształcie Muzeum Wypędzonych – przykłady, że Polska PO-PSL jest tylko kwiatkiem do teutońskiego kożucha jest znacznie więcej.
Pytanie retoryczne: po co nam współpraca w ramach naszego regionu? Odpowiem paradoksalnie, że jest ona tym bardziej niezbędna im, uwaga, jej potrzebę kwestionują… największe państwa naszego regionu.  Próba zwekslowania Warszawy na funkcjonujący jedynie w rzeczywistości wirtualnej Trójkąt Weimarski, nie bez powodu zwany „politycznym Trójkątem Bermudzkim”, jest tak naprawdę dość skutecznym staraniem wytrącenia z rąk Warszawy, ale też Budapesztu, Pragi, Bratysławy, Bukaresztu, Sofii, Wilna, Rygi i Tallina ważnego instrumentu wzmocnienia potencjału poszczególnych państw regionu w relacjach z UE, a ściślej „starą” Unią. Tym instrumentem jest ścisła współpraca państw, które weszły do Unii po 2004 roku. Oczywiście przy założeniu, że Nikozja i La Valetta to jednak dla nas bajka egzotyczna, a Lublana to jednak bajka inna. Pamiętam spotkanie sprzed roku z ówczesnym czeskim premierem Petrem Neczasem, który słusznie prawił, że jeśli nasi wielcy sąsiedzi (w domyśle Niemcy) pytają nas „po co  ze sobą współpracujecie?” to znak, że ta współpraca jest naszemu regionowi naprawdę potrzebna.
Matematyka i Europa Środkowo-Wschodnia
Jestem przeciwnikiem pogłębionej integracji europejskiej, ponieważ odbywa się to kosztem państw narodowych, w tym mojego. Jako polityk polski mam przede wszystkim obowiązek walczyć o polskie interesy, a nie enigmatyczny „interes UE”. Ale właśnie w interesie mojej ojczyzny jest pogłębienie, niekoniecznie formalne, współpracy w ramach Europy Środkowo-Wschodniej. Rozumianej zresztą szeroko: bardziej geograficznie niż politycznie, bo z otwarciem na większość państw powstałych na gruzach Związku Sowieckiego. Jestem entuzjastą owej ścisłej współpracy regionalnej pojmowanej jako swoiste „zbiory matematyczne”, w którym „zbiór wyszehradzki” poprzez Polskę nachodzi, a  więc ma część wspólną ze „zbiorem bałtyckim”, ale też, również poprzez nasz kraj, ze „zbiorem wschodnioeuropejskim” z udziałem Białorusi i Ukrainy, a nawet także oczywiście poprzez Polskę ze „zbiorem południowokaukaskim”. O takiej współpracy myślałem nie tylko czytając w stanie wojennym o starej koncepcji ABC − czyli Adriatyk-Bałtyk-Morze Czarne. Może przede wszystkim, pisząc w tamtych mrocznych czasach pracę magisterską o współpracy polsko-czesko-słowackiej w okresie II wojny światowej i jej reperkusjach w prasie Polskiego Państwa Podziemnego. Znany polski socjolog Ludwik Krzywicki (cóż lewicowy, proszę wybaczyć) pisał kiedyś o „ideach wędrujących”. Chodziło o pomysły i idee, które powstały niegdyś, ale nie miały szans na realizację, a wracają po latach i przy innych, sprzyjających warunkach można je wreszcie realizować. Mam poczucie, że współpraca państw Europy Środkowo-Wschodniej jest taką właśnie ideą wędrującą.