Medytacje smoleńskie 2

„Gospodin Klich, co tam w Smoleńsku?”
W. Putin na telekonferencji

1. Profilowanie
W pisanym w sierpniu 2010 r. eseju „Medytacje smoleńskie” (http://freeyourmind.salon24.pl...) pewną część tekstu poświęciłem wypowiedziom E. Klicha, człowieka, na którego (obok osoby polskiego „premiera”, obok gajowego, Janickiego, Arabskiego, B. Klicha etc.) spada wielka odpowiedzialność za katastrofalny stan śledztwa ws. tragedii z 10 Kwietnia. Najnowszy wywiad z tymże Klichem, gdzie nie tylko tradycyjnie wycofuje się on z jakichś swoich wcześniejszych wypowiedzi, ale też uporczywie powtarza ruskie tezy, zasługuje o tyle na uwagę, że niejako (podobnie jak dzisiejszy „raport komisji Burdenki”) „zamyka sprawę” i pozwala już z lotu ptaka spojrzeć na rolę tegoż „akredytowanego” w całym ruskim pseudobadaniu i pseudośledztwie.

Nie możemy mieć obecnie żadnych wątpliwości, że Ruscy celowo wybrali akurat Klicha na „łącznika” między katastrofą smoleńską (i „badającymi ją” ruskimi instytucjami) a „stroną polską”. Każdy, kto cokolwiek wartościowego poczytał na temat sowieckich służb, wie, że jednym z ich sposobów działania jest dokładne rozpoznanie i sprofilowanie psychologiczne ludzi, którzy mają posłużyć jako środki do określonych (wyznaczonych przez te służby) celów. Odpowiednich ludzi służby dobierają na agentów, odpowiednich na TW, odpowiednich na „kontakty operacyjne”, odpowiednich do zadań specjalnych itd. Odpowiednich dobiera się także ekspertów, jak przychodzi potrzeba.

Ekspert po pierwsze musi realizować to, co z punktu widzenia służb ma być realizowane, ale też musi wykazywać się pewną specjalistyczną wiedzą, by w trakcie osłony propagandowej danej operacji, umiał odpowiednio zabezpieczać „sprawy proceduralne” i wyjaśniać ciemnemu dziennikarskiemu ludowi, o co chodzi. Tenże zaś lud, już jako pas transmisyjny, przekazuje czysty propagandowy przekaz w odpowiedniej oprawie stylistycznej, by wszystko było strawne dla przeciętnego zjadacza medialnego chleba.

Skala wiedzy eksperckiej jednak także jest wstępnie (tj. przed spec-operacją) szacowana przez służby. Ważne jest, by ekspert nie był, mówiąc kolokwialnie, za mądry. Rzetelny, rzeczowy, oddany swojej specjalizacji i ethosowi danego zawodu, ekspert nie jest dla sowieckich służb dobrym materiałem do wykorzystania, może on bowiem nie tylko za dużo zobaczyć, lecz też za dużo powiedzieć.

Przydatnym ekspertem jest taki, który widzi tylko tyle, ile się mu pokaże, nie węszy po głupiemu, nie rozgląda się podejrzliwie, nie prowadzi – broń Panie Boże – jakichś własnych badań na własną rękę, z nikim niewłaściwym się nie konsultuje (w końcu to ekspert, prawda), a jeśli już to najwyżej z czekistowskim pseudonaukowym zapleczem, nie zadaje głupich pytań i nie plecie zbyt wiele żurnalistom. Jeśli dodatkowo jest arogancki i zadowolony z siebie, to stanowi idealny nabytek dla specsłużb, zwłaszcza że nawet nie trzeba go zatrudniać, gdyż może pełnić funkcję klasycznego pożytecznego idioty, których na świecie jest pełno. A im wyższa jest jego samoocena, tym łatwiej jest go zaprzęgnąć do pożytecznie-idiotycznej roboty, którą z dumą wykona.

2. Pomroczność jasna ciemniaków
Wybór Klicha, człowieka kompletnie nieprzytomnego (o czym za chwilę), był naprawdę strzałem w dziesiątkę ze strony ruskich czekistów. Lepiej nie można było trafić. Być może M. Janicki albo J. Miller byliby świetniejszymi kandydatami, no ale oni niestety zbyt wiele o lotnictwie nie wiedzą, tak więc mimo że w obszarze „grania twarzą” byliby liderami, to w kwestii ekspertyz lotniczych pozostawaliby jednak daleko w tyle w stosunku do Klicha. Jego wybór zarazem był możliwy przy równoczesnej pomroczności jasnej gabinetu ciemniaków, a zwłaszcza stojącego na jego czele, nieprzytomnego „premiera Tuska”, któremu nawet przez myśl nie przeszło, by w takiej chwili formalnie powołać ZESPÓŁ ekspertów ds. katastrofy smoleńskiej (najlepiej z pomocą międzynarodową), nie zaś jedynego sprawiedliwego-akredytowanego, którego, żeby było śmieszniej (jak sam przyznaje w wywiadzie dla dzisiejszej „GP”), „rosyjski poprawił się dopiero w Moskwie”.

Oczywiście, gwoli ścisłości, nie tyle gabinet ciemniaków wybrał Klicha na akredytowanego, co ów gabinet zaakceptował zupełnie pozaformalny, wcześniejszy wybór Klicha przez Moskwę (nie podejrzewamy chyba, że Morozow ot tak sobie zadzwonił, bo akurat Klicha miał pod ręką w spisie telefonów; sam Klich twierdzi dziś: „nie wiem, jaką w Rosji to szło drogą”). Ruscy zatem oznajmili Paliaczkom, nie tylko CO się stało, ale też, JAK to coś będzie badane i przez KOGO, a gabinet ciemniaków przyjął to w postawie zasadniczej. Można się cieszyć, że w ogóle pozwolili Paliaczkom przybyć na miejsce katastrofy (i wysłać jakichś ludzi do pseudooględzin) – ale najwyraźniej nawet czekiści nie są w stanie pójść na całość, tylko jednak muszą odstawić cyrk w postaci „jednania się” nad pogorzeliskiem i wylewania krokodylich łez.

Sam Klich, jak wyznaje, ledwie doszło do katastrofy, zaczął się zbierać do wyjazdu do stolicy. A jak tylko się zaczął zbierać, to zaraz telefon dostał, ale nie tyle z Warszawy, co z Rosji właśnie. Wydawać by się mogło, że jeśli to taka ważna w naszym kraju persona, to najpierw powinien się z nią skontaktować ktoś z polskiego rządu, a tymczasem dzwoni akurat przedstawiciel Kremla. Jak pamiętamy zaś z zeznań czy raczej wyznań Klicha przed sejmową komisją (cytowanych przeze mnie w poprzednich „Medytacjach”) (całość tu http://zbigniewkozak.pl/?p=1220), nadzorowana przez niego instytucja nie dysponowała ani zapleczem technologicznym, ani eksperckim, by samodzielnie podjąć się badania katastrofy o takim rozmiarze. Przyznał Klich też wtedy, że gdyby się zwrócono do odpowiednich instytucji w krajach takich jak Francja, Niemcy, Włochy, dałyby one Polsce bezpłatne wsparcie w tych dziedzinach. Sam jednak, jak pamiętamy, do nikogo z tychże instytucji się wcale nie zwracał, mimo że (jak przyznaje w najnowszym wywiadzie) ma w swej teczce „200 telefonów z całego świata”.

Zaskakująca nieprzytomność – Klich przecież, z tego, co można wyczytać z jego licznych wypowiedzi, nie tylko nie ubiega się o pomoc Zachodu, lecz nawet się telefonicznie nie konsultuje z ekspertami zachodnimi – ani w pierwszych dniach po tragedii, ani przez cały okres „badań” prowadzonych z Ruskami. Można tę nieprzytomność tłumaczyć izolacją, jaką od NATO i unijnych instytucji zajmujących się katastrofami lotniczymi, obrał gabinet ciemniaków, ale też nikt chyba Klichowi nie zakazywał takiego konsultowania się. Mógł więc po wsparcie ekspercie zachodnich badaczy sięgnąć, gdyby chciał lub gdyby choć odrobinę był przytomny w tak wyjątkowej sytuacji.

3. Nieprzytomność w fazie zaawansowanej
Ta kluczowa rozmowa z Morozowem (potem bowiem już sprawy toczą się ruskimi szerokimi torami) w pamięci Klicha nabiera coraz to nowych, tajemniczych blasków. Klich powiada dziś: „Nagle facet do mnie dzwoni, mówi po angielsku. Ja nie wiedziałem, kto to jest Morozow. Potem sobie przypomniałem, że byliśmy razem na jednej międzynarodowej konferencji”. Tymczasem, gdy w sejmie relacjonował swoją pracę ze Smoleńska mówił tak: „Morozow prosi mnie i mówi: Słuchaj, Edmund, co się dzieje? Twój specjalista pracuje z prokuratorami”. Jak na zupełnie obcą osobę spora poufałość i śmiałość. Ciekawa, nawiasem mówiąc, sprawa. Jakiś nieznajomy facet dzwoni, coś mówi, a jakiś człowiek w innej części świata od razu staje na baczność. Przyroda rosyjska zna jednak takie przypadki od czasów wiekopomnych badań genialnego Łysenki.

„Nie byłem na miejscu, nie przeszukiwałem całego terenu”, przyznał też otwarcie Klich przed sejmową komisją. Przybył do Smoleńska 10 kwietnia o godz. 20.00 („ciemno już było”), więc co Ruscy już chcieli, by było pozamiatane, to było (w jakichś oględzinach brał Klich udział dopiero nazajutrz; wtedy też przylecieli ludzie z Inspektoratu MON-u). Dodajmy: nie oglądał dokładnie skrzydła, nie brał również udziału w oblocie nad lotniskiem i pobojowiskiem „ze względów bezpieczeństwa”.

Swoją ekspercką wiedzę dotyczącą katastrofy czerpał więc od braci Moskali (np. od brata S. Amielina, któremu błędy w ekspertyzach wytknęli polscy blogerzy), którzy dostarczali mu jej w nadmiarze, tak by się starszy człowiek nie przemęczał. Klich przyznał przed sejmową komisją: „nigdy nie brałem udziału w badaniu takiej katastrofy w lotnictwie cywilnym”, dziś natomiast dodaje dla „GP”: „nie prowadziłem badania całego wypadku, tylko z moimi doradcami, których w Moskwie było kilku i tylko z niektórych dziedzin, badaliśmy jedynie pewne obszary”. No więc można by całkiem przytomnie zapytać: co on tam faktycznie do ciężkiej cholery robił poza „badaniem” z paroma ludźmi „pewnych obszarów”? I po co go tam ściągnięto poza wspomnianymi już wyżej celami logistycznymi związanymi z czekistowską operacją „Smoleńsk”?

Przede wszystkim brał udział w propagandowych spektaklach ruskich czekistów, powiedzmy sobie szczerze, na czele z carem Putinem. Proszę wsłuchać się, z jakim przydechem opowiada o tym, jak brał udział w telekonferencji z premierem Rosji i jak czuł się wyniesiony niemalże pod niebiosa, będąc usytuowanym przez ruskich czekistów o wiele wyżej niż na to pozwalały jego kompetencje, wiedza i rzeczywisty ogląd tego, co się stało w Smoleńsku („akredytowany nie bada wypadku, akredytowany nie jest do badania, akredytowany (…) jest od współpracy”; i faktycznie w tej materii Klich wywiązał się ze swego zadania). Następnie zaś brał i bierze udział w propagandowych spektaklach w Polsce, co nie przeszkadza mu mówić o „badaniach”.

Jak wygląda zaś sprawa „badań” to już wiemy z dzisiejszego raportu komisji Burdenki. Klich stwierdza w wywiadzie dla „GP” – mimo że, powtarzam, nigdy nie badał katastrofy z samolotem pasażerskim – że „wrak nie jest aż takim dowodem” (nie wiadomo, co znaczy „aż takim”, ale mniejsza z tym, przecież tu wciąż musimy przesiewać czyjeś bredzenie, jak nie Millera, to Klicha, jak nie gajowego to kogoś innego). Szkoda, że w amerykańskim NTSB dociekającym przyczyn tylu katastrof lotniczych poprzez dokładną rekonstrukcję wraku nie znają Klichowych nauk o badaniu katastrof – zaoszczędzono by na niepotrzebnych badaniach, nie kolekcjonowano by zbędnego złomu, no i nie tracono by czasu na łapanie jakichś zbrodniarzy wysadzających samoloty z ludźmi na pokładzie. Klich też już nie musi tracić na to czasu ze swymi znakomitymi kolegami z Rosji.