O aniele śmierci, który jest szybszy niż myśl

Jadę z dzieckiem do lekarza. Musicie się zadowolić fragmentem III tomu Baśni

Wiele wody upłynęło w rzekach Europy od czasu kiedy cesarscy pikinierzy, zdruzgotali pod Pawią francuską, ciężką jazdę, kładąc tym samym kres marzeniom o wojnie rycerskiej, dwornej, pełnej co prawda krwi i nieszczęść, ale na swój sposób malowniczej. Czworoboki knechtów wędrujące polami Italii, Węgier i Polski nie dawały żadnych szans stojącemu naprzeciwko nich przeciwnikowi. Nie nie miało znaczenia, czy były to mniejsza i bardziej zwrotne roty hiszpańskie, czy liczące po dziesięć tysięcy wojaków oddziały Niemców. Nikt nie mógł im sprostać. Nawet Turcy, którzy pod murami Wiednia w roku 1529, przekonali się o tym jak łatwo ze zwycięzcy zamienić się w pokonanego. Skuteczność armii nie zależy jednak tylko od sprawnie wyszkolonych żołnierzy, prowadzących ich sierżantów oraz rotmistrzów i chorążych wymachujących olbrzymimi sztandarami. Jej źródło prawdziwe znajduje się w głowie i sercu wodza, a od czasów cesarza Maksymiliana, który potrafił zarzucić pikę na ramię i maszerować do boju wraz ze swoimi ludźmi nie pojawił się na polu bitwy nikt, kto myślałby podobnymi jak on kategoriami. I nie chodziło już nawet o to, by dzielić z żołnierzami trud i strach. Dość było w Europie władców nie kochających wojny, którym, choć woleli prowadzić politykę w zaciszach gabinetów, wyobraźnia dopisywała na tyle, by reformować armię i unikać zaskoczeń na polach bitew. Chodziło o pewien szczególny rodzaj taktycznej wyobraźni.

Wysoka skuteczność piechoty pikinierskiej, wręcz jej doskonałość, oraz ciągłe ulepszanie taktyki, powodowały, że nikt nie zastanawiał się na tym czy może istnieć jakaś siła, która przeciwstawi się knechtom werbowanym w Niemczech i Hiszpanii, i stanąwszy kiedyś na drodze przypominającej olbrzymiego jeża roty, wykrwawi ją do ostatniego żołnierza. O tym, by brać po uwagę zwycięstwo jakiejś armii gdzie brakowało pikinierów, a w dodatku przy dużej dysproporcji sił na korzyść piechoty, nikt nawet nie myślał. Każdy zaś, kto zabierał się za werbunek i przygotowanie do wojny, wykładał gotówkę przede wszystkim na jak największą ilość dobrze wyszkolonych żołnierzy z pikami.

Na wiosnę roku 1577, zwerbowano ich dla Gdańska aż 3100, a do tego jeszcze do miasta wjechało 400 rajtarów pod dowództwem rotmistrza Clausen Steinback Steinberger. Wynajęci przez panów radę wojacy mieli za sobą długie lata służby, żaden z nich nie było nowicjuszem. Taki na przykład Sliemir von Bransmyk, miał za sobą 26 lat służby w piechocie, a pod Gdańsk przybył w oddziale dowodzonym przez rotmistrza Barthola Lemkę. Albo Jakób Hermann Horgi, ten służył 17 lat w oddziale Klembera. Asmus z Oldemburka miał za sobą 20 lat służby w oddziałach rotmistrza Lemki. Mniej doświadczeni, tacy jak Endrich Fergusz ze sławnego miasta Guben, albo Thomas Embden mieli za sobą odpowiednio 14 i 10 lat służby. Do całkowitych nowicjuszy w zawodzie pikiniera zaliczyć można takiego Hansa Hunwerzlesha, który odsłużył 6 lat zaledwie w wojsku głównodowodzącego armią gdańską hetmana Hansa Winkelbrucha z miasta Koln. Z kolei Luki Albenskiben i Hans z Weyforthu byli absolutnymi rekordzistami w swoim fachu, jeden służył 29 lat u rotmistrza Esterreichera a drugi aż 31 u Hansa Winkelbrucha z Kolonii. Podobnym stażem poszczycić mogli się wszyscy, którzy przed Wielkanocą roku pańskiego 1577 stanęli w Gdańsku, by obronić miasto przed królem Polski, a jeśli to okaże się możliwe oderwać całe Prusy od Korony Polskiej. Nie było żartów, ludzie ci byli zawodowcami, którzy służyli, zabijali i grabili za pieniądze. Wszyscy oni przeszli przez straszliwe bitwy i niejeden był w niewoli, z której uciekał, albo wykupowano go, jeśli na umowa, którą podpisywał ich dowódca z kontrahentem opiewała na wykup żołnierzy z niewoli. Nikt z tych mężczyzn nie bał się wojny, nikt nie umierał ze strachu na widok pędzących na czworobok kawalerzystów, nikt nie krzyczał z przerażenia słysząc salwy oddawane z obydwu burt wielkich, wojennych okrętów. Myślę, że nawet janczarzy sułtana Murata, nie zrobiliby na tych ludziach wrażenia. Rada miasta Gdańska, ludzie zbierający się w ratuszu i Dworze Artusa, pamiętającym najdawniejsze czasy stowarzyszeń i korporacji, trzymających tajne budżety i obsługujących transakcje z dalekimi miastami, nie miała zamiaru oszczędzać. Nie tym razem. Wojna, która nadchodziła była wojną poważną i Gdańsk miał w niej wielu sojuszników. Wroga zaś tylko jednego – nikomu nieznanego króla z Węgier, który nigdy w życiu nie widział morza i pewnie nie starczyłoby mu nawet wyobraźni, by zrozumieć jak olbrzymie możliwości ma miasto i jego właściciele poprzez sam fakt położenia nad morzem.

Gdańsk miał oparcie właściwie wszędzie, przede wszystkim w książętach Rzeszy, a także w Wiedniu. Stary cesarz nie żył co prawda, ale polityka nowego władcy nie zmieniła się póki co, ani na jotę. Gdańsk w razie sukcesu mógł liczyć na natychmiastową reakcję innych miast pruskich, które na pewno nie pozostałby przy skompromitowanym i przegranym królu. Miasto miało ciche poparcie polskiego sejmu, który nie był na tyle stanowczy, by uchwalić podatki na wojnę. Był to jawny sabotaż, wobec którego król mógł tylko milczeć i zaciskać zęby. Był przecież królem z łaski narodu, a teraz przedstawiciele tego narodu wystawiali go nie tylko na kompromitację, ale po prostu na śmierć. Gdańsk mógł liczyć na duńską flotę, oraz na Anglików w razie gdyby sukces był niekwestionowany, bo przecież rywalizacja handlowa Wyspy i miast bałtyckich nigdy nie była na tyle głęboka, by pod cienką warstwą drobnych, jeśli rozpatrywać je w ogólnej skali, transakcji nie dochodziło do poważnych i bardzo głębokich porozumień. Gdańsk był pełen radości wiosną roku 1577, a dowódca armii najemnej Hans Winkelbruch z Kolonii martwił się właściwie tylko o jedno – żeby wojska królewskie nie uciekły z pola, bo wtedy jego żołnierze bardzo się zdenerwują i mogą rozpocząć rabunek osad i wsi należących do miasta i produkujących dlań żywność. Aby do tego nie dopuścić postanowił Hans z Kolonii wymaszerować z miasta w sam dzień Wielkiej Nocy drogą na Tczew. Postanowił zdobyć to miasto i postawić hetmana Jana Zborowskiego w sytuacji bez wyjścia, w której musiałby on przyjąć bitwę. Sprawy te opisuje w bardzo ciekawy sposób Radosław Sikora.

Rzadko zdarza się, by jakiś popularyzator historii włożył w swoją pracę tyle serca, staranności i intuicji ile Radosław Sikora właśnie, w króciutkiej, ale ważnej książeczce pod tytułem „Lubieszów, 17 IV 1577”. Czyta się to opracowanie bez irytacji, która towarzyszy lekturze, wydanej w tej samej serii, książce „Mohacs 29 VIII 1526”. Na jedno tylko nie zwraca Radosław Sikora uwagi, na aspekt propagandowy przytaczanych relacji, które opisują kampanię wiosenną pod Gdańskiem w roku 1577.

Rozdział V, zatytułowany „Przed bitwą” rozpoczyna się od słów: „Jak skrzętnie odnotowały polskie relacje, początek wyprawy Gdańszczan przeciwko armii królewskiej rozpoczął się pod złą gwiazdą”. Te skrzętne polskie relacje spisywali Paprocki, Bielski i kronikarz króla Stefana Heidenstein. Dwaj pierwsi od dawna uwikłani są w rozmaite dziwne interesy, Paprocki sprzyja Habsburgom, Bielski „porzuca pracę w majątku, by zająć się pisaniem”, to zaś co podają w opisach bitwy zwanej bitwą pod Lubieszowem, przechodzi wszelkie granice. Bardzo im jednak zależy na zjednaniu sobie króla Stefana, nie mają więc za bardzo wyboru. Oto – jak piszą - podczas wymarszu armii prowadzonej przez Hansa Winkelbrucha nad Gdańskiem szaleje straszna burza. Leje deszcz, a pikinierzy maszerują przez zwodzony most drogą na Tczew. Jakby mało było burzy, to jeszcze pod dowódcą wyprawy spłoszył się koń i o mało nie zrzucił jeźdźca do fosy. I do tego dwóch rajtarów tak nieszczęśliwie pokierowało swoimi wierzchowcami, że spadli do brudnej wody, pod zwodzonym mostem. Na koniec zaś zawaliła się, sama z siebie, część baszty bramnej i zleciała do fosy. Doprawdy, kronikarzom spisującym relacje dla króla Stefana musiało bardzo zależeć na zyskaniu jego przychylności, tym bardziej, że żaden z nich nie widział przecież na własne oczy wymarszu Winkelbrucha i jego armii.

Prócz żołnierzy z prawdziwego zdarzenia Gdańsk wystawił przeciwko królowi jeszcze pospolite ruszenie. Liczbę tego wojska ocenia się na 8 do 10 tysięcy ludzi, samej tylko piechoty. Do tego jeszcze co bogatsi mieszczanie wyłożyli ze swoich szkatuł pieniądze na wyposażenie pocztów konnych, w sumie – jak podaje Sikora – 400 jeźdźców. Wyposażenie gdańskiego wojska było wręcz rewelacyjne. Miasto stać było na to, by każdego piechura uzbroić w rusznicę, a wielu zaopatrzyć w pancerze. Ponoć liczba chronionych blachą pospolitaków gdańskich wahała się pomiędzy 1600 a 1900 żołnierzy.

Aleksander Bołdyrew nie podaje nam co prawda cen zbroi płytowych w Gdańsku, ale mamy dane z Krakowa, podaję je, ponieważ nie różniły się pewnie zbyt wiele . W Krakowie w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XVI stulecia zbroja dla pachołka miejskiego kosztowała 4 floreny i 24 3/8 grosza. To dużo pieniędzy. Jeśli więc pomnożymy tę sumę przez 1600 lub 1900 okaże się jak bogatym i silnym miastem był Gdańsk. Pospolite ruszenie miejskie nie miało jednak ani połowy tej wartości bojowej co piechota i rajtarzy Winklebrucha. Z poprzedzających bitwę posunięć wodza gdańskiej armii wnosić nawet można, że te tysiące fantastycznie wyposażonych wojaków w kolorowych kaftanach, w kapeluszach z piórami, z rusznicami przerzuconymi przez ramię, w świecących z daleka pancerzach, były raczej zawadą niż pomocą. Winklebruch nie bardzo wiedział co z nimi zrobić i posłużył się całą tą masą ludzi w sposób właściwy dowódcom pewnym sukcesu – zostawił ich na boku żeby nie przeszkadzali.

Póki co jednak jest dzień w którym zmartwychwstał Zbawiciel, rano miał rozpocząć się wymarsz, ale leje jak z cebra i nikomu nie chce się opuszczać miasta. Ktoś podobno widział pod murami polską lekką kawalerię, ale nikt poważny w mieście nie dał temu wiary. Leje. Winkelbruch czeka aż niebo ulituje się nad nim i jego wojskiem. Żeby czymś zająć żołnierzy każe aresztować kilka czarownic i przetrzepać im skórę, uważa bowiem, że deszcz to wina ich zaklęć. Dość to specyficzne pojmowanie praw boskich i ludzkich jeśli wziąć pod uwagę, że dzielny wojak Hans Winkelbruch szczerze wierzy w Pana Boga w Trójcy Jedynego. Wojsko nie może się jednak nudzić, bo wtedy głupieje, trzeba je czymś zająć i Hans wymyśla najprzeróżniejsze zabawy dla swoich ludzi. Deszcz leje jednak dzień w dzień. Kiedy się wypogadza, jest dzień 16 kwietnia i armia zostaje poderwana do wymarszu w kilka zaledwie godzin. Skrzypią łańcuchy bram, ciężko opada zwodzony most i tysiące obutych w trzewiki nóg wystukują nierówny rytm na deskach mostu. Armia sławnego miasta Gdańska idzie na wielką wojnę, maszerują na Tczew i mają zamiar wrócić w chwale. Wiatr bardzo szybko osuszył sztandary, które łopocą na wietrze. To się szalenie podoba żołnierzom zwerbowanym w mieście, szewcom, kowalom, młodszym synom rodzin kupieckich, którzy zaciągnęli się na wyprawę, bo nudziło im się w ojcowskich składach. Idą i tupią, ziemia drży.

Tuż przed Wielkanocą rozchorował się dowodzący armią królewską hetman wielki Jan Zborowski. Kronikarze zwykle pomijają takie szczegóły jak nagłe przypadki zachorowań wyższych rangą wojskowych i nie wiążą tego wcale z taktyką i strategią przeciwnika. Nam jednak wypada się nad tym głębiej zastanowić. Choć nie wierzą w to nawet tak wybitni historycy jak Jerzy Besala, trucicielstwo było w tamtych czasach powszechne i Polska niczym absolutnie się od krajów ościennych nie różniła w tym względzie, poza tym, że u nas wszelkie przypadki otrucia lub próby otrucia były starannie tuszowane i przemilczane. Nie wierzę, by Gdańszczanie i przebywające w mieście guślarki oraz czarownice nie dostały jakiegoś specjalnego zlecenia dotyczącego życia hetmana. Byłoby to wręcz dziwne, zważywszy choćby na fakt z jaką łatwością Radziwiłł rozprawiał o wyprawieniu na tamten świat moskiewskiego posłańca. Tak więc Zborowski był chory i lejący z nieba deszcz sprawiać mu musiał wielką radość. Hetman odpoczywał i póki co nie kazał trąbić wsiadanego. Pod jego rozkazami znalazło się nie więcej jak 2 tysiące żołnierzy, z tego większość jazdy, około 1200 wojaków na koniach i mniej więcej 730 piechurów. Wśród konnych dominowała husaria, której sława nie była jeszcze ugruntowana i kojarzono jej ani ze zwycięstwami, ani tym do czego popularyzatorzy rodzimej historii wracają dziś najczęściej, czyli ze sławnym poszumem skrzydeł.

Roty królewskie były szczupłe, bo też i niewiele grosza udało się zebrać na wojnę z Gdańskiem. W chorągwi petyhorskiej prowadzonej przez rotmistrza Temruka, Tatara, który osiadł w Litwie, w roku 1563, służyło jak podaje Bielski 50 koni zaledwie. Rota Zamoyskiego, który był wówczas podkanclerzym była jeszcze szczuplejsza, było w niej zaledwie 37 koni, a porucznikował w niej późniejszy hetman Stanisław Żółkiewski. Kasztelan wojnicki Jan Tęczyński przywiódł pod Gdańsk około 50 konnych żołnierzy, Prokop Pieniążek zaś, starosta nowotarski i wendeński zaledwie 10 lub jak chcą inne źródła wręcz 6 koni.

Kronikarze z dużą rozbieżnością – jedni 30 a inni 300 – podają liczbę piechoty w oddziale prowadzonym przez hetmana Zborowskiego. Radosław Sikora przychyla się do tej pierwszej wersji. Rota hetmańska liczyła 30 ledwie żołnierzy. Król zaś przysłał oddział dobrej węgierskiej piechoty w liczbie 600 hajduków, a wojewoda lubelski Andrzej Firlej przywiódł jeszcze setkę. Hetman miał jeszcze do dyspozycji 30 Tatarów królewskich, przysłanych Stefanowi Batoremu z Krymu.

Nie były to siły imponujące tym bardziej, że kluczowym do obrony punktem w całej kampanii było miasto Tczew. Miasto niepewne, w którym strach było pozostawić większą ilość wojska, z obawy, by mieszczenia nie otworzyli bram nadchodzącej od Gdańska armii i nie pomogli jej wygubić. Przez moment więc jedynie rozpatrywano wariant zamknięcia się za murami miasta i uporczywej obrony. Zborowski zdecydował się w końcu na walkę w otwartym polu. Nie był także wcale pewien swoich ludzi, na zwołanej naradzie zażądał od nich jasnej deklaracji co do dalszych poczynań – będą się bić, czy nie? Wszyscy zadeklarowali chęć walki. W dodatku, jak podają kronikarze nikt nie miał wątpliwości co do tego po czyjej stronie będzie zwycięstwo. Przed wymarszem hetman przyjął deklarację lojalności ze strony mieszkańców Tczewa, którzy poprosili go o pozostawienie w mieście jakiejś, nawet szczupłej załogi i kilku armat. Zborowski przychylił się do tej prośby i w Tczewie pozostała rota piesza Andrzeja Firleja oraz 4 armaty. Było to konieczne, ponieważ okazało się, że w górę Wisły, w kierunku Tczewa płynie dobrze uzbrojona flotylla statków z Gdańska, która zamierza zaatakować miasto wprost z rzeki.

Po zabezpieczeniu miasta, wojsko uszykowało się w ciągu godziny do wymarszu i odeszło w kierunku wsi Rokitki. Tam hetman wygłosił wobec żołnierzy, krótką propagandową przemowę, podkreślając, że wróg, z którym przyjdzie im się zmierzyć to buntownicy, ludzie nielojalni wobec króla i prawa, nie należy więc zważać na to iż są chrześcijanami, ale przykładnie ich ukarać. Przemowa, krótka i treściwa, trafiła tam gdzie miała trafić, czyli do głów i serc żołnierzy. Powiedział również pan hetman swoim ludziom, że nie należy bać się dramatycznej przewagi liczebnej gdańskiego wojska, ponad połowa bowiem z nich to oderwani od swoich zajęć rzemieślnicy i kupcy. Ludzie nie znający się na wojaczce i łatwo wpadający w panikę, szczególnie jeśli zobaczą jak zdecydowany i stanowczy jest przeciwnik. To jeszcze mocniej uspokoiło wojsko. Wydano rozkazy, by przez noc roty konne pozostały w siodłach, a tabor, z osobistymi rzeczami żołnierzy odesłano do Gniewu pod osłonę tamtejszych murów. Hetman zadbał także o rozpoznanie i wysłał w kierunku nadchodzącej armii gdańskiej oddział Kozaków, Tatarów zaś pchnięto w kierunku rzeki, by obserwowali ruchy płynącej w stronę Tczewa flotylli.

W tym czasie armia Hansa Winkelbrucha maszerowała dzielnie i zatrzymała się około 15 kilometrów od Tczewa we wsi Łęgowo. Do miasta było stamtąd, jak podaje Sikora około 4 godzin marszu. Pomiędzy Gdańszczanami a Tczewem znajdowały się dwie groble i dwa mostki na Motławie: w Rokitkach i w Lubieszowie, tam właśnie stali żołnierze królewscy, którzy nie zamierzali dopuścić Niemców do Tczewa. Pod samym zaś miastem, w odległości jednej mili zaledwie zatrzymały się statki gdańskie, oczekując na rozwój wypadków. Był wieczór 16 kwietnia 1577 roku. W obozie gdańskim rozpoczynała się uczta, a królewscy słuchali jej odgłosów siedząc na koniach w pełnym rynsztunku. W końcu nadeszła noc.

Ranek przyniósł wielkie zdziwienie dowódcy gdańskiej armii Hansowi Winklebruchowi. Oto okazało się, że przeciwnik nie opuścił pola walki, tylko zamierza przyjąć bitwę. Było to zaskoczenie poważne, bo Winkelbruch niespecjalnie się z tym liczył. Miał do dyspozycji wielką armię i dużo sprzętu, miał pieniądze, a jego żołnierze robili tyle hałasu, że dodawali tym animuszu wszystkim, nawet najbardziej niezdecydowanym i tchórzliwym ochotnikom. Tu jednak zanosiło się na bitwę. Na prawdziwą bitwę, z krwią, rozbijaniem głów, na bitwę z przestrzelonymi brzuchami i odrąbanymi rękami.

Przed pikinierami płynęła Motława, otoczona z dwóch stron bagnami. Przez rzekę przerzucone były dwa mostki oparte na groblach, jeden w Rokitkach, a drugi w położonym 6 kilometrów na południe od Tczewa Lubieszowie. Przez te mostki właśnie Winkelbruch powinien przeprowadzić swoich żołnierzy, by zaatakować królewskich, pokonać ich i zająć Tczew, przy którym warowała flotylla uzbrojona w armaty i rusznice.

Już zbliżając się do rzeki Winkelbruch wiedział jak postąpi. Postanowił pozbyć się pospolitego ruszenia i użyć go jedynie do związania sił przeciwnika, który stał po drugiej stronie Motławy, pod Rokitkami. Te tysiące dobrze uzbrojonych, przybranych w pióra i wielkie kapelusze, opiętych w błyszczące zbroje mieszczan, niczym ogromne stado nastroszonych kogucików ruszyło na północną przeprawę. Sam zaś Hans Winkelbruch z Kolonii, wraz z liczącym 3100 piechurów i 600 jazdy wojskiem podążył na południe do Lubieszowa. Tam miał zamiar sforsować rzekę i uderzyć na armię królewską od tyłu. Był to, zdaniem Jarosława Sikory, plan dobry, znamionujący doświadczonego żołnierza. Szkoda tylko, że nigdzie ani jednym słowem nie wspomina Sikora i rozpoznaniu, które prowadził Winkelbruch, przed bitwą, choć kilkakrotnie pisze o wyruszających na zwiad oddziałkach polskich. Czy Hans Winkelbruch był aż tak pewny sukcesu, czy po prostu jego doświadczenie bojowe okazać się miało walorem nie dość, że drogim, to jeszcze mocno przereklamowanym?

Do południa rozlokowani pod Rokitkami Gdańszczanie obsadzali swoje pozycje, przede wszystkim zabezpieczali się przed atakiem husarii, wkopując w ziemię drewniane dyle, które powstrzymywały pęd koni i oddzielały ich od długich husarskich kopii. Czworoboki ustawiły się za tą barierą z długich drewnianych kloców i czekały na pierwszy taka z bronią gotową do strzału. Wojska królewskie przekroczyły Motławę w Rokitkach i ruszyły wprost na umocnienia gdańskie, była to niewielka grupa jeźdźców i trochę piechoty. Już na początku okazało się, że husarze nie dadzą rady. Nie mogli dosięgnąć stojących za wbitymi w ziemie dylami piechurów, ci zaś ostrzeliwali się ile sił z broni ręcznej. Radosław Sikora pisze, że rażąca była dysproporcja sił i wynikająca z niej taktyka. Oto wielka armia gdańskich ochotników ostrzeliwuje się gęsto atakowana przez nieliczne oddziałki husarzy, którzy próbują sforsować konno ustawioną zaporę z drewnianych kloców. Nie wygląda to dobrze, ale hetman zdecydował, że większa część armii pójdzie na drugą południową przeprawę pod Lubieszów, trafnie odgadując zamiary Wilnkelbrucha.

W czasie kiedy husaria szarżowała na osłonięte pozycje pospolitego ruszenia, na przeprawie ustawiano całą artylerię jaką dysponowała polska armia, czyli 4 armaty i 27 hakownic. Miały one zagwarantować, że nawet jeśli duch bojowy wstąpi w piechurów z Gdańska, nie przejdą oni przez mostki i wąską groblę.

Po kilku zaś nieudanych próbach szarży, hetman wydał rozkaz by pomiędzy husarzy wmieszali się hajducy, na koniach uzbrojeni w rusznice. Kolejny podjazd pod pozycje gdańskie okazał się o wiele skuteczniejszy niż poprzednie, jeźdźcy zawrócili tuż przed palisadą, ale hajducy oddali strzały i kilku piechurów padło na ziemię. Znacznie to ostudziło bojowy zapał gdańskiej piechoty. Obecni przy pospolitym ruszeniu rajtarzy zaczęli wyjeżdżać powoli na przedpole i ścierać się z husarią.

W tym samym czasie Winkelbruch wydał rozkaz, by armia przeprawiła się przez Motławę, Zborowski posłał przeciwko forsującym rzekę Niemcom lekką chorągiew Temruka oraz 70 husarzy, w tym 20 konnych Węgrów z otoczenia samego króla. Kawaleria ustępowała powoli przed maszerującymi pikinierami, czyli mówiąc inaczej bitwa zaczynała przybierać obrót taki jak wszystkie inne bitwy w owym czasie. Żołnierze Temruka zepchnęli do wody mostki, ale te nie spłynęły Motławą, knechci je naprawili i ruszyli na drugi brzeg. Zborowski posłał im jeszcze ludzi Żółkiewskiego, ale nic to nie pomogło, Niemcy maszerowali kolumną, przez groblę, a kiedy byli już po drugiej stronie zaczęli formować się w czworoboki. Hetman rozkazał żołnierzom walczącym z rajtarami pod wsią Rokitki by zniszczyli most na tej przeprawie i dołączyli do sił głównych, odwołał także tych, którzy obserwowali stojące na Motławie statki. Rozpoczynała się prawdziwa bitwa. Pospolite ruszenie Gdańska nie miało zamiaru, ani chęci opuszczać swoich pozycji za palisadą. Winkelbruch zaś zachowywał się tak, jakby ludzie ci nie byli mu do niczego potrzebni. Powoli, rota, za rotą pikinierzy przeprawiali się przez motławskie bagienko i stawali w szyku.

Według relacji Bielskiego, hetman w czasie kiedy Niemcy szykowali się do bitwy podnosił morale żołnierzy przemawiając do nich długo i kwieciście. Być może było tak w istocie, ale podejrzewam raczej, że w szeregi polskie wkradła się pewna nerwowość, oczekiwanie aż do głównych sił dołączą husarze z przeprawy pod Rokitkami, niepokój co będzie jeśli przeważająca masa pikinierów ruszy do przodu i zepchnie wojsko królewskie pod mury Tczewa determinowały nastrój i w sercach żołnierzy przyjmował on postać zimnej zawziętości. Bielski jednak opisuje hetmańskie przemowy. Sikora podkreśla, że Zborowski wygłosił już drugą w ciągu dwóch dni mowę do wojska. Z pewnością świetnie ów szczegół wyglądać musiał w relacji, którą odczytywano królowi, na pewno też usposobił przychylnie Batorego do całej rodziny Zborowskich i ich licznych klientów. Pozostawmy jednak relację Bielskiego. Oto za groblą stoją już pikinierzy, niektórzy ustawiają palisadę i kopią rowy, inni zataczają i czyszczą armaty, które Winkelbruch prowadził ze sobą. Jest dużo ruchu i krzątaniny, niczym w jakimś gospodarstwie. Wojsko królewskie ustawiło się naprzeciwko umocnień i czworoboków najeżonych pikami, po prawej stronie, jeśli spojrzeć od wschodniego brzegu rzeki stanęła piechota węgierska w liczbie 600 ludzi. Po lewej stronie husarze i lekka jazda. Wojska nie było wiele i nie robiło ono na przeciwniku specjalnego wrażenia. Naprzeciwko husarzy stali landsknechci i rajtaria. Trzy działa, które zatoczono zaś znajdowały się na wprost węgierskiej piechoty, obok rot pikinierskich, Węgrom nie dane było zmierzyć się w tym dniu z kawalerią, ale zadanie, które musieli wykonać i tak należało do bardzo ciężkich. Hetman wraz z czwórką konnych sług był właśnie przy nich, bo tam wszystko się zaczęło.

Roty ruszyły na Węgrów machając proporcami i bijąc w bębny, padły pierwsze, gęste salwy, które zawsze poprzedzały atak pikinierów. Zwykle w takich razach piechota stojąca naprzeciwko uciekała, lub waliła się na ziemię porażona salwą. Węgrzy zaś zrobili coś niesłychanego i nieprzewidzianego, na widok chmurek unoszących się nad niemieckimi rusznicami padli po prostu na ziemię. Wszyscy - tak jak ich tam było sześciuset. Kiedy się podnieśli, ruszyli pędem wprost do uszykowanych do strzału trzech armat. Kanonierzy oddali salwę. Węgrzy znów runęli na ziemię, ale nikomu nic się nie stało. Podnieśli się i biegli dalej. Kanonierzy nie mieli z nimi żadnych szans, zostali wyrąbani w jednej chwili, hajducy odwrócili armaty i wygarnęli z nich wprost następujące czworoboki. Padło wielu zabitych, ale odległość pomiędzy walczącymi była tak mała, że kolejna niemiecka salwa położyła trupem wielu hajduków, dowódca oddziału, Michał Wadasy, ranny w kolano, podniósł się z ziemi i widząc pochylające się piki landsknechtów rzucił swoim ludziom rozkaz by atakowali knechtów szablami. Węgrzy uszykowani byli do walki dziesiątkami, a na czele każdej z nich stał dowódca koordynujący atak, na rozkaz Michała Wadasy podnieśli się i ruszyli wprost na pochylone piki. W jednej chwili ponad połowa dziesiętników była martwa, nie powstrzymało to Węgrów, biegnący za swoimi dowódcami szeregowi żołnierze zaczęli odrąbywać końce pik. Landsknechci cofnęli się o krok, potem o drugi i trzeci, a piechota węgierska szła po trupach swoich dowódców, rąbiąc szablami i rozłupując hełmy i czaszki toporkami.

Paprocki opisując wyczyny Węgrów skupia się także na bohaterstwie hetmana Zborowskiego, który został zaatakowany przez jakichś rajtarów. Obronił się jednak strzelając do nich z rusznicy. Jest to kolejny w relacjach opiewających bitwę czyn hetmana Zborowskiego, który zasługuje na królewskie względy.

Husaria na lewym skrzydle uszykowana była prawdopodobnie w 5 linii, w pierwszej prócz chorągwi Jordana Spytka i Firleja stała chorągiew petyhorska rotmistrza Temruka. Szereg ten liczył 50 husarzy i 9 lekkich kawalerzystów z chorągwi petyhorskiej. Naprzeciwko nich, w głębokim czworoboku stali rajtarzy. Było ich 600, Sikora sugeruje, że mogli być oni ustawieni w 10 szeregów, po 60 ludzi w każdym. Tak więc uderzenie pierwszej linii jeźdźców polski powinno wyeliminować cały pierwszy szereg przeciwnika. Węgrzy już walczyli kiedy husarze z wolna początkowo, a z każdą sekundą szybciej ruszyli przed siebie wprost na rajtarów. Pierwsza szarża nie powiodła się, rajtarzy ostrzelali husarię i nie pozwolili spędzić się z pola. Żadna z kopii nie sięgnęla nieprzyjacielskiego pancerza. Kule jednak, wystrzeliwane przez rajtarów nie poczyniły żadnych szkód w polskich szeregach, bardzo trudno jest celnie trafić z broni z zamkiem kołowym, ruchliwego jeźdźca, odzianego w pancerz. Husarze zawrócili, a rajtarzy nie wyciągnąwszy żadnej nauki z chwilowego sukcesu stali na swoich miejscach bez ruchu.

Mając za sobą landsknechtów, bagna motławskie i groblę, byli dość pewni siebie i nie bali się klęski. Husaria zawróciła i uszykowawszy się na nowo, rozpoczęła kolejną szarżę. Sześciuset stojących przed nimi rajtarów i rozstawieni z tylu pikinierzy nie mieli w sercach strachu. Dopiero kiedy skrzydlaci jeźdźcy przebyli połowę drogi, dopiero kiedy na prawym skrzydle Węgrzy zaczęli rąbać piki landsknechtów, żołnierze miasta Gdańska, spostrzegli, że przed wojskiem króla Polski, nisko nad ziemią leci, bezgłośnie poruszając skrzydłami, czarny anioł śmierci. Anioł, który jest szybszy niż myśl i dopiero spostrzegłszy Go, niektórzy z nich zrozumieli, że nie ma już ratunku.

Grobla lubieszowska, łozina na brzegach Motławy, krążące nad nią rybitwy, były pierwszymi świadkami tego, co na polach bitew, w których brała udział husaria rozgrywało się później niezliczoną ilość razy.

Ci którzy służyli w wojsku najkrócej stali do końca, ich umysły, słabe i niesamodzielne były bowiem więźniami rutyny i wyszkolenia. I oni pierwsi umierali. Stare wygi, które służyły we wszystkich wojnach od czasów węgierskich awantur królowej Izabeli i brata Jerzego, jako pierwsi zorientowali się co się za chwilę wydarzy i próbując, z półobrotu skręcić rumaka w tył, wpadali wprost na stojących za nimi pikinierów. Ci zaś jako ostatni zobaczyli czarnego anioła śmierci i myśl ich nie zdążyła go nawet nazwać. Umierali w nieświadomości.

Uderzenie było straszliwe. Kopia w przeciwieństwie do kuli wystrzelonej z pistoletu trafia zawsze w cel. Jeśli husarz ma przed sobą wojownika okutego w stal, kieruję kopię ku górze i mierzy wprost w twarz jeźdźca. Tak też było i tym razem.

Wybuchła straszliwa panika. Ku grobli, rzucili się nagle wszyscy: pikinierzy stawiający opór Węgrom, ci rozproszeni przez husarię na lewym skrzydle, a także rajtarzy. Wąski mostek w krótkim czasie zatarasowany został ciałami. Pościg kolumny królewskiej prowadzili hajducy z Węgier, oni mieli na sumieniu najwięcej ofiar, nie brali jeńców i nie dawali pardonu. Kiedy odblokowano przejście na drugą stronę Motławy, wpadającej w tym miejscu do jeziora lubieszowskiego, wojska królewskie ruszyły za uciekającymi szeroka ławą. Najświetniejsze zaciężne wojsko Rzeszy, przybrana w pióra milicja miejska i rajtarzy zostawiali za sobą wszystko, byle tylko mniej dźwigać na plecach, byle prędzej, byle dotrzeć do murów miasta. Zborowski próbował mitygować swoich żołnierzy dopiero pod Pruszczem, ponad 20 kilometrów od pola bitwy, ale Węgrzy nie chcieli go słuchać, biegli dalej. W końcu stanowcze polecenie zatrzymało ich w miejscu. Zbierano porozrzucany sprzęt, zbroje, rusznice,białą broń. Hajducy nosili całe naręcza rusznic, sprzedawane potem w Gniewie i innych miastach Prus, liczono własnych rannych i zabitych. W tym samym czasie ukryte nieopodal miasta Tczewa statki gdańskie rozpoczęły ostrzał murów. Hetman wydał rozkaz by zawracać i ratować mieszczan. Kto mógł pędził nad rzekę i strzelał z czego popadło do gdańskich marynarzy, którzy po podpaleniu jednego domu na przedmieściu wycofali się na swoje jednostki i odpłynęli. Bitwa była skończona.

Hans Winkelbruch ledwo uciekł z pola walki, zabito pod nim konia i jego towarzysz, Polak, nazwiskiem Choiński podał mu lejce swojego rumaka. Ledwie to uczynił padł od kuli. Winkelbruch zaś pognał wprost do Gdańska. Nie miał szczęścia tego dnia, bo wieść o klęsce wyprzedziła pokonaną armię i wywołała panikę. Kobiety widząc Winkelbrucha żywego obwiniały go o śmierć swoich bliskich, którzy wybrali się za jego namową na tak niepewną awanturę, ufając temu co mówił i wierząc w jego przygotowanie, doświadczenie i szczęście. Gdańszczanki o mało nie zabiły Winkelbrucha, któremu cudem prawdziwym udało się uniknąć kolejnego już w tym feralnym dniu zagrożenia. Nie miał jednak w Gdańsku szczęścia sławny kondotier z Kolonii, zginął bowiem w kilka miesięcy później broniąc twierdzy Wisłoujście.

Klęska była całkowita. Nie pomogło doświadczenie, przewaga liczebna i duża ilość broni palnej. Jeden prosty taktyczny zabieg, swego rodzaju fuzja taktyki jazdy z taktyką landsknechtów dały efekt straszliwy i niezapomniany. Dwa szeregi jeźdźców ze skrzydłami u siodeł albo ramion pędząc w luźnym szyku na złamanie karku, uzbrojone w dłuższą niż piechota i dużo lżejszą broń drzewcową, odwróciły relacje na polu bitwy. Wtedy, wiosną roku 1577 nikt jeszcze nie postrzegał tego w taki sposób, nikt nie widział w tym żadnej poważnej rewolucji, ale wkrótce miało się to zmienić. Pierwsi zaś przekonać się mogli o tym ludzie wysługujący się w Moskwie Kompanii handlowej z Londynu.

Radosław Sikora obliczył, że w szarży na pozycje gdańskie wzięło udział mniej więcej 610 jeźdźców. Straty jakie ponieśli w czasie tej akcji były minimalne. Zabito 11 osób, 24 ludzi było rannych, utracono 30 koni, a 43 zwierzęta odniosły obrażenia eliminujące je z walki.

Największe straty ponieśli Węgrzy, wśród zabitych dominowali oficerowie i dziesiętnicy, Sikora tłumaczy to owym gwałtownym atakiem wprost z ziemi na niemieckie piki, do którego dał rozkaz Michał Wadasz. On sam przeżył bitwę, ale był ciężko ranny. Łącznie poległo 41 Węgrów, a 78 zostało rannych.

O wiele gorzej wyglądał bilans strat przeciwnika na samym polu bitwy i wokół przepraw przez Motławę naliczono ponad 4400 ciał. Kronikarze zaś podkreślają, że na tym się nie skończyło. Jak zwykle w takich razach do mordowania spanikowanego wojska zabrali się miejscowi chłopi, żołnierze królewscy ścigali uciekających pod Pruszcz zadając im dodatkowe straty. Do tego doliczyć trzeba jeńców. Do niewoli dostało się ponad 1000 wojaków, w większości starych wyg, służących już długie lata, stąd właśnie, z rejestrów pojmanych znamy wymienione na początku nazwiska. Gdańsk mógłby poddać się królowi tamtej wiosny, ale hetman Jan Zborowski wstrzymał pościg. Sikora tłumaczy to tym, że miał zbyt szczupłe siły, by oblegać miasto. Sądzę, że wobec rozpaczy i paniki jakie zawładnęły Gdańskiem po klęsce Lubieszowskiej żadne dodatkowe siły nie były Zborowskiemu potrzebne. Potrzebna była tylko decyzja. Gdyby zdecydował się postąpić te kilkanaście mil dalej i stanął choć pod murami miasta, miałby przynajmniej dobrą wymówkę. On jednak posłał do króla Stefana gońców z prośbą o posiłki. Te nie nadeszły w porę i wojna z Gdańskiem ciągnęła się do jesieni. Póki co jest jeszcze wiosna i zatrzymane w Tczewie siły polskie, które nie poniosły przecież żadnych strat, mogłyby rozpocząć jakąś akcję. Nie czynią tego. Nie wiadomo czy Zborowski ma jakieś wiadomości z innych części Rzeczpospolitej, na przykład z Podola i Rusi czy z Litwy. Tej samej wiosny bowiem na południu rozpoczęła się zbrojna akcja przeciwko Polsce, którą zainicjowali Tatarzy, a na północy Iwan Groźny, lub jeśli kto woli człowiek, który się za niego podawał. Hermann Zdzisław Scheuring uważa to za skoordynowaną akcję, ale jeśli przychylilibyśmy się do tej opinii, musielibyśmy zastanowić się serio, czy hetman Zborowski nie był czasem w ową pajęczą nić zamierzany. Nie wolno było bowiem czekać. Nic tak nie demoralizuje ludzi, szczególnie polityków jak brak sukcesu i przyzwyczajenie do czerpania korzyści z klęsk i niepowodzeń. Tu zaś właśnie mieliśmy do czynienia z czymś takim.

Gdańsk oprzytomniał bardzo szybko i latem zwerbowano w Rzeszy kolejną armię najemników. Było ich bardzo wielu, ponad 10 tysięcy, czyli trzy razy tyle ilu stanęło wiosną na lubieszowskiej grobli. Król próbował zdobyć miasto nakładając na nie blokadę. Nic to jednak nie dało, bo z pomocą Gdańskowi przyszła flota Duńska. Flota duńska w roku 1577 to po prostu City. Sikora w swojej pracy o bitwie Lubieszowskiej pisze, że pojawiła się w pewnej chwili opcja przyłączenia Gdańska do Danii. Postawmy więc jak zwykle, hipotezę najśmielszą z możliwych – Gdańsk spokojnie mógłby przetrzymać królewską blokadę, ale perspektywa znalezienia się w obrębie wpływów City była czymś szalenie groźnym. Była to perspektywa kolonizacyjna, perspektywa wymiany dotychczasowych gdańskich elit na jakieś inne bliżej nie rozpoznane. Jeśli rzecz ujmiemy zaś od strony angielskiej, owo przyłączenie, oznaczało – przy opanowaniu Narwy i Rusi przez Kompanię Wschodnią – przyłączenie Bałtyku do korony Tudorów za pośrednictwem kompanii handlowych. Dokładnie w taki sam sposób w jaki dwa wieki później skolonizowano Indie i Kanadę.

Gdańsk musiał więc iść na ustępstwa. Jesienią roku 1577 doszło do porozumienia z królem, a negocjatorami byli książęta Rzeszy, którzy przybyli do Stefana Batorego z misją od Jerzego Fryderyka Hohenzollern von Ansbach, syna dobrze znanego nam Jerzego Hohenzollerna, brata Albrechta, współautora pierwszej górniczej ustawy i opiekuna króla Węgier Ludwika II Jagiellończyka. Czego chcieli wysłannicy tego człowieka od króla Polski. Otóż przyjechali, by złożyć mu wielce poważną propozycję. Okazało się, że w drugim pokoleniu rodziny Hohenzollern von Ansbach talenty i dynamika poszczególnych jej członków nie są już tak ekspansywne i straszliwe jak u poprzedników. Jerzy Fryderyk nie miał innego wyjścia, jak opuścić Opole i pozostawić je na łasce Habsburgów. Nie miał ani siły, ani przebiegłości ojca. Potrafił jedynie zakrzątnąć się koło pieniędzy i dzięki temu prosperował na rynku europejskiej polityki. Jego kuzyn zaś Fryderyk Albrecht Hohenzollern, syn Albrechta, był po prostu przestraszonym i nieszczęśliwym człowiekiem, który wraz ze swoim państwem trafił pomiędzy dwa młyńskie kamienie: Moskwę z jednej strony, zagrażającą Inflantom i jemu samemu, oraz operujących na Bałtyku Duńczyków i Szwedów. Jednym dla niego ratunkiem był sojusz z Polską. Bardzo szybko okazało się jednak, że sojusz dwóch organizmów poddanych wpływom organizacji tajnych, próbujących się spod tego wpływu bezskutecznie wydobyć nie rokuje dobrze na przyszłość. Kiedy zaś Fryderyk Albrecht, którego Jan Kochanowski tytułował „państwa uczestnikiem” raczył zwariować, jego kuzyn Jerzy postanowił wygrać na tym szaleństwie co się da. I z tą właśnie sprawą przybyli do króla Stefana jego wysłannicy. Zrobimy oto – pisał do Batorego – układ następujący: ja wezmę w opiekę mojego oszalałego kuzyna i stanę się lennikiem Jego Królewskiej Wysokości, złożę hołd i wpłacę do szkatuły państwa 200 tysięcy guldenów. Zaproponował również Jerzy Fryderyk mediację z Gdańskiem, która doszła do skutku i z miasta zdjęto w grudniu 1577 roku banicję. Rada zaś wpłaciła do skarbca korony kolejne 200 tysięcy dukatów. Król zgodził się na te niewesołe, choć intratne umowy, bo nie miał innego wyjścia. Historycy zaś, z Konopczyńskim na czele, podnieśli te kwestię w sposób, który już znamy z czasów hołdu pruskiego – król powinien, jeśli nie włączyć to przynajmniej mocniej uzależnić lenno i miasto Gdańsk od Korony. To jest objaw jakiegoś poważnego niezrozumienia tego co dzieje się w basenie morza Bałtyckiego oraz na Śląsku. Król nie ma udziałów w kopalniach Śląska, ale mają takie udziały Hohenzollernowie, mają je pewnie i niektórzy Gdańscy mieszczanie. Jednym słowem: król nie ma pieniędzy, a oni mają ich bardzo dużo. Gdańsk potrafi w ciągu kilku miesięcy od klęski lubiszowskiej zgromadzić trzykrotnie liczniejszą armię, w dodatku jeszcze lepiej wyposażoną. Ludzie, którzy czekają na upadek Polski mogą skoordynować akcję zaczepną przeciwko Rzeczpospolitej wychodzącą z kilku odległych od siebie punktów, ale mającą ten sam cel – zniszczenie państwa. Jedyne na co może liczyć król to kłótnia pomiędzy wrogami. I do tego właśnie dochodzi, kiedy Duńczycy zaczynają sugerować, że w zasadzie inkorporacja Prus do korony duńskiej nie byłaby takim złym wyjściem. Niemcy z południa, słysząc to musieli pospadać ze stołków. 400 tysięcy dla króla Polski z jawnym przeznaczeniem na wojnę z Kompanią Moskiewską to było doprawdy niska cena za święty spokój, który miała zapanować w ich dobrach, składach, sklepach, w ich zamkach i miastach, w chwili kiedy król Stefan i jego ludzie zrobią porządek na wschodzie i ten dziwny, łysiejący typ, który każe się tytułować carem, przestanie wreszcie zgłaszać pretensje do panowania nad wschodnimi wybrzeżami Bałtyku.

Powtórzymy to jeszcze raz: bez ogromnych pieniędzy Polska nie miała żadnych szans na przyłączenie Prus książęcych i Gdańska. A tych pieniędzy nie było. One mogły pojawić się tylko wtedy kiedy Sejm uchwaliłby specjalne podatki lub korona przyłączyła do swoich terytoriów jakieś bogate w złoża tereny, a na to się nie zanosiło. Nawet pożyczka nie wchodziła w grę, bo pożyczkodawca zostałby przez wszystkie banki czynne we wschodniej Europie uznany za persona non grata, za wroga publicznego, po prostu. Król Stefan wybrał więc opcję jedyną do zaakceptowania i dającą się zrealizować. Postanowił pokonać i zniszczyć Kompanię Moskiewską, oraz podporządkować sobie Ruś, wiedział bowiem, że sukces pomnaża siły. Każdy sukces, nawet najmniejszy. Zgodził się na ustępstwa, wziął od Niemców pieniądze i postanowił realizować swoją politykę etapami. I w tamtej chwili, późną jesienią roku 1577 Jerzy Fryderyk Honenzollern von Ansbach, był mu pewnie bliższy niż cały Polski sejm zdominowany przez ludzi nieodpowiedzialnych, kupionych, zaślepionych i zdradliwych. Interesy bowiem, wielkie interesy, potrafią łączyć nawet bardzo zajadłych przeciwników, szczególnie jeśli obaj mają naprzeciwko siebie potężnego i zdecydowanego wroga.  

Chciałem jeszcze podziękować wszystkim, którzy głosowali na mnie w konkursie „Strażnik pamięci” ogłoszonym przez tygodnik „Do rzeczy”. Nie ujawnię liczby głosów, bo nie wiem czy będzie ona brana pod uwagę przez jury. Jeśli będzie i zostanie opublikowana porównamy ją z tym co jest w moich statystykach. Czekamy teraz co będzie dalej.

Mamy kolejną promocję na stronie www.coryllus.pl. Przed nami trzy duże nakłady, książka Toyaha pod tytułem „Rock and roll czyli podwójny nokaut” jest tuż tuż, zaraz za nią będzie „Baśń amerykańska” i kwartalnik. Trzeba opróżniać magazyn, czyli mój strych, żeby mi się to wszystko na łeb nie zawaliło. Tak więc do 24 października, czyli do pierwszego dnia targów w Krakowie III tom Baśni kosztuje 30 złotych plus koszta wysyłki. Potem wracamy już do normalnych cen i do wiosny żadnych obniżek nie będzie. Przypominam także, że od wczoraj prowadzimy kampanię której celem jest opanowanie rynku komiksów w Polsce, póki co mamy w sprzedaży jeden album historyczny, autorstwa Sławomira Zajączkowskiego i Huberta Czajkowskiego pod tytułem „Romowe” jest to mroczna, średniowieczna opowieść o wyprawie do Prus, jaką na rozkaz Kazimierza Odnowiciela podjęli pewien rycerz i pewien mnich. Celem jej zaś było odzyskanie wywiezionej z Gniezna podczas najazdu Brzetysława głowy św. Wojciecha. Album ten można także nabyć w sklepie FOTO MAG przy metrze Stokłosy w Warszawie i w księgarni „Latarnik” w Częstochowie, przy ul. Łódzkiej.

19 października o 17.00, będę miał wieczór autorski w księgarni „Latarnik” przy ul. Łódzkiej w Częstochowie. Wszystkich serdecznie zapraszam.

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika NASZ_HENRY

16-10-2013 [09:43] - NASZ_HENRY | Link:

Gniew Husarii
http://www.youtube.com/watch?v...
łza się w oku kręci ;-)