Trochę do śmiechu, a trochę na poważnie...

Mam robotę więc wrzucę dziś dwa kawałki, jeden z książki "Dom z mchu i paproci" a drugi z III tomu Baśni. Od jutra zaś normalnie, mam nadzieję wszystko będzie chodzić.

Najpierw o domu

W lipcu zaczęło niespodziewanie padać. Lało mocno, ale my nie mogliśmy odkładać terminu wykonania wylewek wypełniających fundament, bo umówiliśmy się na przenoszenie naszego domu na początek sierpnia. Za resztki pieniędzy, które nam pozostały, wynajęliśmy ekipę, którą polecił mi mój szwagier. Byli to ludzie z Mazur, potomkowie polskiej ludności autochtonicznej. Małomówni i konkretni. Ich rodzice i dziadkowie chodzili jeszcze do niemieckich szkół. Niektórzy z nich mówili z charakterystycznym akcentem, wtrącając co jakiś czas słówko „jo”. Dogadanie się co do wynagrodzenia trwało pół sekundy, a umówienie terminu wykonania prac, kolejne pół. Przyjechali z rana i pracowali dwa dni w strugach ulewnego deszczu. Nie chcieli od nas nic - ani ciepłego picia, ani ubrań roboczych na zmianę, ani jedzenia.

Zanim jednak przystąpili do pracy, musieliśmy renegocjować naszą umowę dotyczącą zapłaty.

Pan Wiesław, który był szefem ekipy, podszedł do mnie, zwijając wężyk wodnej poziomicy zwanej szlauch-wagą.

– Wszystko krzywe, szefie – powiedział.

Nie zrozumiałem z początku, o co mu chodzi, po chwili jednak sprawa stała się jasna. Wujek Rajmund, który chciał trafić nas na całe cztery tysiące razem ze swoim przygłupim kumplem, wylał nam ławy fundamentowe tak, że różnica pomiędzy jednym dłuższym bokiem fundamentu, a drugim wynosiła jedenaście centymetrów. To duża różnica. Fachowiec nigdy by nie popełnił takiego głupstwa, ale fachowiec nie domagałby się także czterech tysięcy za robotę wartą dwa tysiące.

- Co robimy, panie Wiesławie? – zapytałem.

- Równamy, ale musi pan coś dorzucić. Dwieście złotych najmarniej.

To było mało i zgodziłem się bez wahania. Deszcz lał, a nasi nowi pracownicy podnosili fundament i wylewali beton pomiędzy ławy. Wszystko szło jak najlepiej, ale w pewnej chwili pan Wiesław znów zaczął kiwać na mnie ręką.

- Co znowu? – zapytałem, gdy podszedł.

- A fundament pod komin gdzie?

- A powinien być?

- No co pan, dom budujesz czy jak? Pewnie, że powinien! Teraz już za późno, żebyśmy go wylali, ale wzmocnimy wylewkę w miejscu, gdzie ten komin będzie stał.

No i wzmocnili. Na koniec wywiercili jeszcze dziury w ławach fundamentowych, włożyli tam pręty z karbowanego drutu i zalali dziury szybkoschnącym cementem. Wyjechali szybko i cicho, tak samo, jak przyjechali. Na wszelki wypadek wzięliśmy od nich numery telefonów.

Teraz musieliśmy tylko czekać, aż wylewki wyschną i uporządkować nieco teren, na którym walały się nabite gwoździami deski pozostałe po zerwaniu szalunku z fundamentów. Do przeniesienia domu zostało nam około dwóch tygodni. Mogłem więc zająć się rozsyłaniem swoich papierów do firm poszukujących pracowników. Robiłem to bez przekonania, bo nigdy jeszcze nie zdarzyło się, żeby ktoś odpowiedział na moje CV, choć nie było ani słabe, ani ubogie. Pracę zawsze znajdowałem sobie w ten sposób, że polecano mnie gdzieś i już. Przychodziłem i pracowałem. Tym razem także tak było. Najpierw zadzwonił jeden z moich kolegów, z branży, w której pracowałem dotychczas. Poszedłem na pierwszą rozmowę i nawet mi się podobało. Coś jednak mnie tknęło. Przede mną siedziały prawie identyczne trzy gracje a la Manson, jak te, które wyrzuciły mnie na bruk w poprzedniej firmie. Niby się zgodziłem, ale coś mi tam w głowie szeptało, że lepiej nie, lepiej poczekać.

Potem zgłosił się do mnie inny kolega, który zaproponował mi coś zupełnie nowego – zrobienie katalogu książek dla pewnego znanego wydawnictwa. Nie musiałem się zajmować grafiką, o której nie miałem pojęcia, a jedynie opisać kilkadziesiąt tytułów w interesujący sposób. Dostarczono mi książki i zabrałem się za robotę. Termin wykonania był całkiem barbarzyński – dwa dni, a książek aż siedemdziesiąt. Jak się później dowiedziałem, ktoś, nie wiem kto, liczył, że ja te książki najpierw przeczytam, a potem opiszę. Doprawdy, ludzie są dziwni.

Kiedy około siódmej rano, po całej nocy pisania, kończyłem robotę, moja kochana i zdenerwowana ostatnimi wypadkami żona podeszła do wetkniętej w gniazdko złodziejki, w której tkwiły kable od komputera. Podeszła i potrąciła tę nieszczęsną złodziejkę tak niefortunnie, że komputer się wyłączył, a połowa opisów wyleciała w powietrze, bowiem nie zdążyłem w porę przycisnąć klawiszy z oznaczeniami – „control” i „s”.

Lucyna znowu zaczęła płakać, a ja nic nie mówiąc, zabrałem się od nowa do pracy. Pod wieczór wszystko było gotowe. Zapłacono mi za to skandalicznie mało, bo zaledwie siedem stówek, ale pomyślałem, że to takie frycowe na wejście do nowej firmy.

Moja praca spodobała się i za kilka tygodni zaproponowano mi pracę copywritera w dużym wydawnictwie. Przedtem jednak odbyłem rozmowę z panią, która miała być moją szefową, a która piastowała odpowiedzialną funkcję dyrektora działu marketingu. Była to jedna z najdziwniejszych rozmów, jakie były moim udziałem.

- Czy może pan ocenić okładkę tego katalogu? – powiedziała moja przyszła szefowa, wpatrując się w moją osobę spojrzeniem uporczywym, w którym dało się jednak bez trudu zauważyć znudzenie.

Trzymałem w ręku katalog, a na jego okładce widniała prawie cała postać Huberta Urbańskiego, który uśmiechał się do mnie pełnym garniturem lśniących, białych zębów, w dłoni zaś dzierżył swoją nową książkę. Na jej kartach zdradzał ponoć Urbański wszystkie tajemnice fascynującego teleturnieju zatytułowanego „Milionerzy”. Tajemniczość programu podkreślało jego logo umieszczone na książce, które żywo przypominało zestawiony przypadkowo zbiór różnych masońskich symboli.

Popatrzyłem na Urbańskiego, przewertowałem katalog i powiedziałem, że jest bardzo interesujący, jednakowoż estetyka tego wydania przypomina nieco pismo wydawane przez Świadków Jehowy, które nosi tytuł „Strażnica’. Nie każdy zaś czytelnik w Polsce pała sympatią do Świadków Jehowy, co może mieć niebagatelny wpływ na ocenę tego katalogu, a co za tym idzie także na ilość zamówień prezentowanych na jego kartach książek.

Moja nowa szefowa patrzyła na mnie dłuższy czas bez słowa. Ciężki demon nudy opuścił jej spojrzenie, które stało się teraz wyraziste i przytomne. Tak przynajmniej to sobie tłumaczyłem. Milczała tak i patrzyła. Po czym rzekła:

– Wie pan, to zależy od kiedy ci Świadkowie Jehowy są na rynku.

Zrozumiałem w jednej chwili, że jestem w innym świecie, w świecie ludzi, dla których jedyną rzeczywistością jest wielka korporacja, poza którą nic nie istnieje. W głowie zapaliła mi się czerwona lampka, a wewnętrzny głos, którego prawie nigdy nie lekceważę, szeptał uporczywie – uciekaj, uciekaj, uciekaj! Nie uciekłem jednak, bo zaproponowano mi dobre pieniądze, których bardzo potrzebowałem. Pracę miałem rozpocząć od września. Moja decyzja nie była ani dobra, ani zła. Nie było miejsca i czasu na rozmyślania, co się bardziej opłaca – poczekać aż trafi się coś innego, czy brać to, co jest?

Moja nowa praca, w której póki co nie dostrzegałem niczego kuriozalnego, miała polegać na wykonaniu opisów książek do nowego katalogu. Było tych książek około siedmiuset, na ich opisanie i, rzecz jasna, przeczytanie dostałem miesiąc. Zanim jednak zasiadłem do tej pouczającej roboty, przenieśliśmy dom.

Teraz III tom Baśni

Czym królowa Elżbieta różni się od Lenina

Włodzimierz Ilicz Uljanow zwany Leninem pisał, że prawdziwa polityka zaczyna się tam gdzie w grę wchodzi manipulacja milionowymi masami. Jeśli nie ma mas nie ma prawdziwej polityki. Trudno zgadnąć skąd u towarzysza Lenina wziął się ten dziwny pogląd, bo przecież wielu ludzi przed nim robiło politykę jak najbardziej prawdziwą, bez uciekania się po pomocy mas i bez manipulowania nimi. Być może duch rosyjski przemawiał przez Lenina, bo nic innego nie przychodzi mi do głowy. Osobą, która na pewno prowadziła politykę poważną, a do tego bardzo skuteczną była królowa Anglii Elżbieta I Tudor. Jej sposób na wielką politykę polegał na zatrudnianiu ciekawych i zdolnych ludzi, którym zależało na karierze oraz na budowaniu struktur handlowych, pełniących także rolę polityczną. Przewaga sposobu elżbietańskiego nad leninowskim jest miażdżąca i widoczna na pierwszy rzut oka. To kupcy z Londynu zarządzali Opryczniną, to oni zamienili cara w 1565 roku na kogoś kto tylko go udawał, to oni zagwarantowali sobie prawo przebijania obcych monet na terenie Opryczniny, to oni szynkowali alkohol w określonych godzinach i sprzedawali go w ramach monopolu, zupełnie tak samo jak Wojciech Jaruzelski w stanie wojennym, w Polsce, kiedy wódkę można było kupić po godzinie 13.00 w wybranych jedynie punktach. A wszystko po to, by zachować ludzi w trzeźwości i uchronić ich przed pokusą.

Dlaczego przewaga Elżbiety i jej rządu składającego się z zawodowego zbrodniarza i dwóch czarowników zaznacza się tak mocno? Otóż dlatego, że z założenia niejako ludzie parający się handlem są inteligentniejsi i bardziej przy tym bezwzględni od ludzi parających się wojną. Ci drudzy mają nieraz kłopot ze znajomością alfabetu, chociaż zdarza się, że bardzo mądrze i przytomnie patrzą. Mogą także nie rozumieć rozkazów, albo cierpieć na przerost ambicji, mogą kierować się w życiu zasadami, o których władca nie ma pojęcia, przez co nie ma nad nimi kontroli i mogą także zapragnąć władzy dla siebie. Bo też przeważnie są u siebie i stąd właśnie wypływa ta ich chęć.

Co innego kupcy z Kompanii Moskiewskiej, oni działali na obcym terenie, ludzie z którymi przyszło im współpracować i którymi zarządzali byli przez nich traktowanie gorzej niż bydło. Kupców interesował zysk i rabunek, a poprzez fakt, że trzymali w ręku cara, mogli pozwolić sobie na jedno i drugie. Ich działalność generowała wielkie zyski, co ma znaczenie najważniejsze, a działalność mas, lub milionowych armii generuje wyłącznie straty. Nawet jeśli z pozoru wydają się one zyskami. Dlatego właśnie Lenina uznać możemy za durnia, w najlepszym razie za człowieka wykorzystanego przez istoty odeń sprytniejsze, zaś królową Elżbietę I z rodziny Tudor, choć wiemy, że była osobą niezrównoważoną emocjonalnie, uznajemy za bliską genialności, podobnie jak towarzyszących jej zbrodniarza i dwóch czarowników. Ludzie ci, choć zajmowali wysokie stanowiska w państwie nie wahali się kiedy przyszło im osobiście angażować się w czyny podłe, ale korzystne dla monarchii. Oni w ogóle mieli mało wahań, jeśli chodzi o wszystkie dziedziny życia, czego o moskiewskich i rosyjskich dowódcach wojskowych i późniejszych, XX-wiecznych, zawodowych rewolucjonistach, nijak powiedzieć nie można.

Wpływ Elżbiety Tudor i jej otoczenia na epokę, a także na literaturę i piśmiennictwo historyczne w różnych krajach, także w Polsce jest ogromny. Mieliśmy oto w kraju badaczy epoki, elżbietańskiej, historyków poważnych, bo parających się badaniem zagadnień gospodarczych, którzy nie pomyśleli nawet o tym, że można mieć inny punkt widzenia na kwestię ekonomii i polityki XVI wieku niż anglocentryczny. Bierze się to z głębokiego utożsamienia ich własnej osoby z cywilizacją, która odniosła sukces, z kulturą, która ma na sumieniu wielkie zbrodnie, ale zwyciężyła i wyznacza standardy. Nie ma zaś w Polsce człowieka aspirującego do ilorazu inteligencji i pozycji towarzyskiej, który byłby przeciwko standardom wyznaczonym przez Wielką Brytanię. Takie stwory nie istnieją. I na nic tłumaczenia, że owe osławione standardy zaczęły się tworzyć dawno, dawno temu, na północy księstwa Moskiewskiego, na obszarze zwanym Opryczniną, a ich kulminacyjnym momentem było ograbienie całej Rusi ze skarbów i wywiezienie ich nie wiadomo dokąd. Nikogo tym nie przekonamy. Możemy jedynie dać opisy tamtych czasów inny niż to się powszechnie przyjmuje i bronić go do upadłego.

Wybitny historyk Henryk Zins w artykule „Kompania Moskiewska i problem Narwy w angielskim handlu bałtyckim na początku drugiej połowy XVI wieku” podkreśla, że handel angielski z portem w Narwie nie był tak intensywny jak ten, który Anglicy uprawiali na dalekiej północy, poprzez Morze Białe. Łatwo sprawdzić ile i jakich statków z Wyspy płynęło na Bałtyk i ile ich wracało z portów na Wschodzie poprzez kwerendę rejestrów ceł w cieśninie Sund. I tak pisze Henryk Zins, że w roku 1563 wracał z Narwy przez cieśninę Sund jeden zaledwie statek angielski, w roku 1564 było ich już 6, a w 1566 aż 42, zaś w rok później już tylko 17. Początek Opryczniny to rok 1565, zaś 42 statki wyładowane towarem to ilość olbrzymia. Nie podaje nam niestety dokładnie Henryk Zins, co wiozły owe statki w ładowniach, ale sugeruje, że było to towary, które standardowo wywożono z Rusi do Anglii, czyli wosk, łój, len i konopie. Wyobraźcie sobie 42 jednostki pływające wyładowane łojem, woskiem, lnem i konopiami! Można by tym łojem wysmarować całą Anglię, każdy dom i każdą ulicę, a z wosku zrobić miliony świec, z których wiele przetrwałoby do dnia dzisiejszego!

Znamienny jest ów wzrost ilości angielskich statków wracających z Narwy akurat po roku 1565. Szkoda, że nie było żadnej komory celnej nad Morzem Białym i nikt nie sprawdzał ile i czego Anglicy wywożą drogą północną. Ponieważ operacje angielskie na Bałtyku i Morzu Białym traktowane są przez historyków jako normalna działalność handlowa, która w żaden sposób nie łączy się z poczynaniami politycznymi cara i jego kompanów, nie pozostaje nam nic innego, jak zmienić nieco to spojrzenie, przerobić jakoś ten profil.

Wróćmy do lat 1391-1392. W książce „Polska w oczach Anglików, XVI-XVI w.” Henryk Zins opisuje znaną nam już wyprawę hrabiego Derby, czyli Henryka Lancaster do Prus. Nie wspomina jednak ani jednym słowem o jej wielkości, zaś handlowy charakter tej ekspedycji jest dla autora sprawą drugorzędną. Na pierwsze miejsce wysuwa się bowiem chęć przeżycia przygody, inicjacja, wejście w wiek męski, duch rycerski i tego rodzaju kwestie. Fakt założenia w roku 1391 pierwszej angielskiej faktorii handlowej w Gdańsku traktuje Henryk Zins, jako efekt uboczny owych rycerskich poczynań hrabiego Derby i jego ludzi. Jeśli miałbym zgadywać skąd to się bierze, owo charakterystyczne lekceważenie dla podstaw wszelkich ludzkich poczynań czyli dla żądzy zysku, obstawiałbym brak wyobraźni. Tak jak kuźnicę ludzie wyobrażają sobie na ogół w znany nam już sposób, jako palenisko, podkowę i dwa młotki, tak jak jarmark widzą na kształt dzisiejszych jarmarków z chińszczyzną i cygańskimi patelniami, tak faktoria nie jest dla nich wielkim przedsiębiorstwem kontrolującym przepływ towarów i pieniędzy, ale drewnianą ladą zza której sprzedawca podaje mydło, powidło i śrubki do rowerów. Inaczej nie potrafię sobie wytłumaczyć tego zaślepienia. Mamy całą połać polskiej historii, w którą zamieszani są Anglicy, ewidentnie zmierzający do politycznego i gospodarczego, wespół z Krzyżakami, uzależnienia Litwy i marginalizacji Polski, ale nic poza garścią spostrzeżeń dotyczących dworności hrabiego Derby się o tym nie dowiemy. Henryk Lancaster wraca z Litwy jak niepyszny, kieruje się, jak już pisałem na południe do Ziemi Świętej, potem na Cypr, a potem do Wenecji. Jest człowiekiem klęski. Zmarnował powierzone mu pieniądze bankierów i według wszelkich politycznych prawideł winien teraz zniknąć ze sceny już to umykając gdzie pieprz rośnie, już to ginąć w okolicznościach zwanych potocznie niewyjaśnionymi. On tymczasem jedzie wprost do Londynu i tam doprowadza do abdykacji, króla Ryszarda II. Nikt nie skazuje go na więzienie, ani nie chce odrąbać mu głowy. Dlaczego? Otóż dlatego, że jest on tak naprawdę kupcem, człowiekiem interesu i jedzie rozmawiać z innymi ludźmi interesu. Ci zaś śmiercią mogą ukarać co najwyżej jakąś skrajną gamoniowatość, a nie zdolnego człowieka, który odwiedził najpierw Joannitów i Templariuszy na Cyprze pożyczając od nich pieniądze, potem Wenecjan gdzie pożyczył jeszcze więcej, a dopiero potem pojawił się w Londynie z gotowym planem przejęcia władzy, na którym wszyscy mogliby skorzystać. No więc jak w takich okolicznościach ktoś miałby go karać za nieudaną ekspedycję? To niemożliwe. Gdyby na miejscu Anglików był towarzysz Lenin pewnie by go ukarał, bo jego interesowało panowanie nad milionami, ale Londyn przywitał swojego nowego pana bardzo ciepło.

W roku 1566 zaś przechodzą przez Sund 42 angielskie statki z Narwy, zaś nieznana ich liczba wypływa z północnych osad, które z czasem zamienią się w port o nazwie Archangielsk. Przedsięwzięcia te noszą nazwę przedsięwzięć kupieckich. Handel jednak kojarzony jest zwykle ze względnym spokojem i jakimiś układami, a na Rusi w latach 1565 – 1572, a i później także spokoju nie ma. Trwa wojna, a w dodatku jest to wojna domowa prowadzona przez władcę przeciwko poddanym. Anglikom to jednak nie przeszkadza, prowadzą interesy najspokojniej w świecie. Powinni stamtąd wiać gdzie pieprz rośnie, ale oni handlują i cieszą się przywilejami. Dzieje się tak ponieważ Ruś nie jest dla nich żadnym partnerem handlowym, ale terenem ekspansji gospodarczej i politycznej, która jest z punktu widzenia Londynu wtórna w stosunku do tej pierwszej. Interesy na Rusi prowadzą także Holendrzy, oni też wysyłają statki do Narwy, ale nie utrzymują przy carze stałego ambasadora czy doradcy, który wtrącałby się we wszystko i miał swoje zdanie na temat każdego posunięcia władcy. To co nie udało się w końcu XIV wieku na Litwie zrealizowano w XVI wieku w Moskwie. Polska i w ogóle europejska historiografia nie postrzega tego jednak w ten sposób, albowiem wszyscy wierzymy, że należymy do wielkiej rodziny narodów cywilizowanych. Jeśli ktoś do niej nie należy to tylko i wyłącznie Azjaci, którzy są przyczyną zła i kłopotów w naszej części świata. Polacy wierzą jeszcze w to, że to Azja skaziła Ruś swoim straszliwym duchem i przez to kraina ta stała się podobna bardziej do Ordy niż do chrześcijańskiego państwa. W tym miejscu potoczne wyobrażenia czytelników książek historycznych zmierzają wprost ku Nowogrodowi Wielkiemu, kupieckiej republice, gdzie wszystko działało i ludzie żyli dostatnio, ku republice, która została zniszczona przez rozszalałą Moskwę zainfekowaną Azją. Tak to mniej więcej jawi się pasjonatom historii, którzy mają głowy i serca wypełnione dobrymi chęciami i za nic nie chcą dostrzec prawd oczywistych. Choćby faktu, że Nowogród Wielki został definitywnie złupiony i zniszczony za Iwana IV, który od tego właśnie aktu wandalizmu, od tej zbrodni, rozpoczął swoją dynamiczną współpracę z Koroną Brytyjską. Rok 1566 – 42 statki wyładowane nie wiadomo czym, wracają z Narwy przechodzą przez Sund. Warto o tym pamiętać.

Kompania Moskiewska, która na dobre rozpoczęła działalność w roku 1555 zrzeszała 240 kupców wspólników, którzy mieli wyłączność na handel z Moskwą. Za możliwość owego handlu płacili koronie brytyjskiej niemałe pieniądze. Korona zaś prócz ciągniętych od nich zysków miała jeszcze z owego handlu korzyść polityczną. Henryk Zins pisze o tym wprost: to Anglicy dali Iwanowi broń i ludzi, żeby mógł wyrąbać sobie drogę do Narwy. To oni dosyłali mu sprzęt w czasie kiedy prowadził wojnę z Polską i ze Szwecją. Czynili to właśnie dlatego, by można było uprawiać handel na Bałtyku i nie pływać już na to okropnie zimne, Morze Białe. Bałtyk był jednak akwenem niesłychanie łatwym do zakorkowania. Dlatego trzeba było utrzymywać dobre stosunki z Kopenhagą, co udawało się Londynowi świetnie. Kiedy jednak City prowadziło interesy z Danią, Szwedzi wchodzili w różne egzotyczne sojusze i próbowali usunąć z Inflant tak Anglików, Duńczyków, jak i Moskwę. Ponieważ polityka Londynu charakteryzuje się dużą elastycznością, to znaczy Anglia popiera tego kto lepiej sobie radzi i w niego inwestuje, po kryjomu dawała także pieniądze Szwedom by mogli przeciwstawić się ekspansji duńskiej. Był w tym interes długofalowy, który zaowocować miał w stuleciu następnym.

Była więc polityka angielska w basenie morza Bałtyckiego bardzo złożona i wielowarstwowa. Przyświecał jej jednak zawsze ten sam cel – maksymalizacja zysków. Brytyjczycy nie wysyłali na północ misjonarzy, nie wysyłali nawet zbyt wielu żołnierzy, co najwyżej broń. Oni tam wysyłali kupców, ludzi, bystrych i bezwzględnych, którzy wiedzieli jak zapanować nad nowymi krajami najmniejszym kosztem.

Powróćmy teraz do złudzenia, które każe nam wierzyć, że przez ludzi bogatych, bezwzględnych i chciwych będziemy traktowani podmiotowo. Oto w roku 1579, kiedy wojna króla Stefana z carem Iwanem trwa w najlepsze, królowa Elżbieta, nie wysyła już na Ruś broni, ani tym bardziej wojska, ona zakłada nową kompanię handlową dla nowej grupy uprzywilejowanych kupców. Jest to Kompania Wschodnia utworzona w roku 1579, w roku śmierci Józefa Nasi. Wkrótce obok niej powstaną kolejne gospodarczo polityczne twory: Kompania Lewantyńska – w dwa lata po śmierci Józefa Nasi i Kompania Wschodnioindyjska w roku 1600, najsłynniejsza ze wszystkich angielskich spółek. Instytucje owe są traktowane przez władze królestwa jako podmioty zarządzające światem, po prostu. Nie jako instytucje handlowe, nie jako korporacje służące robieniu karier, nie jako forpoczty cywilizacji. To są instytucje zarządzające światem i ów świat rabujące, a królowa powołuje je do życia aktami, które noszą nazwę aktów inkorporacyjnych. To jest bardzo charakterystyczna nazwa i nie można jej z niczym pomylić. Postępowanie to wynika wprost z faktu posiadania doktryny, która pozwala Anglikom czuć się lepszymi ludźmi i zdejmuje z nich ciężar odpowiedzialności za biedniejszych, słabszych i mniej chciwych. Autorem tej doktryny jest John Dee, o czym przypominam już po raz kolejny.

Akty inkorporacyjne dopuszczają do udziały kupców z kręgów najbliższych dworowi. W przypadku Kompanii Wschodniej są to kupcy z Londynu, Hull, Ipswich. Tworzą kastę, podobną do znanych nam stowarzyszeń z hanzeatyckich miast średniowiecza. Mają oczywiście przeciwników, bo kasta kupiecka w Anglii jest potężna i wpływowa. Nie można tak po prostu udzielić pozwolenia na handel jednym a odmówić go innym. Decyzja taka ma swoje konsekwencję. Najciekawiej dla nas wygląda kwestia omówienia owych konsekwencji przez historyków polskich. Mamy oto artykuł Barbary Krysztopy-Czupryńskiej, z uniwersytetu w Olsztynie, pod tytułem „Interlopersi – kupcy czy szmuglerzy”. Kim są tytułowi interlopersi? Słowo to w języku angielskim oznacza intruza, a w omawianym kontekście zaś kupca z Yorku, czy innego angielskiego miasta, który nie ma zamiaru respektować postanowień aktów inkorporacyjnych, ale płynie na Bałtyk ze swoimi statkami i pod nosem faktorów Kompanii Wschodniej wymienia towary na pieniądze, a te z kolei na inne towary, które wiezie do Anglii i sprzedaje po cenach konkurencyjnych do tych proponowanych przez Kompanię. Nie ciążą na nim żadne opłaty dodatkowe, jest wolny, uprawia to o czym wszyscy Anglicy w dwa stulecia później pisali jako o zdobyczy najcenniejszej, właściwej jedynie ich cywilizacji – wolny handel. Jest on w XVI wieku w Anglii i na obszarach przez nią zarządzanych nielegalny. Nie może być pozwolenia na wolny handel, bo godzi on w interesy uprzywilejowanych grup. Te zaś nie uprawiają żadnego handlu, ale najbardziej perfidną kolonizację i podbój. W Polsce, w stuleciu XVI nie czynią tego na skalę taką jak w Moskwie, bo się po prostu boją. Jasne jest jednak, że kiedy ktoś ma w ręku odpis dokumentu, który nosi nazwę przywileju inkorporacyjnego, to czuje się panem sytuacji, która może go co prawda przytłaczać, ale nie na długo. Wyobraźmy sobie bowiem taką scenę: wraz z idącymi pod Lubieszów wojskami gdańskimi jedzie wierzchem dwóch faktorów z miasta Hull. Podziwiają piękne stroje armii, bawią się wraz z innymi w wieczór poprzedzający bitwę, czekają na zwycięstwo i od niego uzależniają treść korespondencji do swoich patronów w Anglii, którzy z kolei w zależności, od tego co stanie się na lubieszowskiej grobli, podejmą jakieś decyzję. Wszystko szło dobrze, póki wojska nie uszykowały się do bitwy.

- Kuzynie Sanderson – pyta młodszy faktor starszego – kim są ci ludzie?

Którzy?

Ci naprzeciwko naszej armii, ci ze skrzydłami

Diabli ich wiedzą kuzynie Bostwick, może to kramarze?

Kramarze? Oni nie wyglądają na kramarzy kuzynie Sanderson. Mają dziwne kije w dłoniach i za dobre konie. Najmarniej po 5 funtów za sztukę, a rzędy tych koni warte pewnie ze dwa razy tyle. To nie kramarze kuzynie Sanderson.

Poczekajmy, za chwilę się okaże kim są.

Kiedy już okazało się kim są ludzie ze skrzydłami uszykowani do bitwy na grobli lubieszowskiej, Kompania Wschodnia zajęła się ściganiem interlopersów, czyli intruzów łamiących jej przywileje i uprawiających szczery kapitalizm wolnorynkowy, którego zakazywała królowa Elżbieta. Cytowany przez autorkę artykułu o interlopersach Barbarę Krysztopę-Czupryńską, profesor Edward Mierzwa porównał – słusznie - jak pisze Czupryńska – interlopersów do średniowiecznych partaczy działających poza organizacjami cechowymi. I to jest przyznam coś, czego w postawie polskich uczonych nie pojmuję. Mamy oto byt represyjny, bardzo groźny, który ma złe zamiary wobec wszystkich dookoła. I tylko środki nadzwyczajne (dziwne kije, dobre konie, skrzydła) powstrzymują administratorów owej organizacji przed zmasowanym rabunkiem i zbrodnią. Tłamsi w dodatku wspomniana organizacja najżywotniejsze pragnienie każdego przedsiębiorczego człowieka – pragnienie bogacenia się o własnych siłach. Opisujący zaś ową organizację polscy historycy zachowują się tak jakby zostali przez wspomnianą organizację wynajęci. Ja oczywiście znam odpowiedź na pytanie – dlaczego tak się dzieje. Otóż dlatego, że Wielka Brytania i jej kompanie handlowe, wtedy i teraz mają do dyspozycji narzędzie najważniejsze, które porządkowało i nadal porządkuje świat wielu ludziom – doktrynę. Polska zaś nie ma dziś tej doktryny. Czy jednak nie miała jej wtedy, kiedy na Bałtyku rozpoczynała działalność Kompania Wschodnia? Oczywiście, że miała i będzie jeszcze o tym mowa. Powróćmy teraz na chwilę do czasów kiedy Anglicy zaopatrywali w broń moskiewską armię maszerującą na Narwę. Wszyscy o tym wiedzieli, ale królowa Elżbieta wydawała oświadczenie za oświadczeniem, w których zapewniała, że surowo ukaże tych swoich poddanych, którzy wożą na statkach broń ku wybrzeżom Rusi. Kiedy Narwa była już zdobyta i cały kupiecki świat ruszył w jej kierunku pomijając całkowicie porty polskie, król Zygmunt zarządził blokadę, która nie była jednak zbyt szczelna. Wydawał jego wysokość także specjalne paszporty dla statków, które mogły przepływać przez polskie wody i handlować z Narwą. Tylko dwie angielskie jednostki otrzymały taki paszport: „Primrose” i „Mayflower”. To jest dość zaskakująca informacja, a podaje ją Henryk Zins a w artykule „Kompania Moskiewska i problem Narwy w angielskim handlu bałtyckim drugiej połowy XVI w.” Nazwa „Mayflower” jest wszystkim doskonale znana. To nie jest jednak ten sam „Mayflower”, który w latach 20 -tych kolejnego stulecia wyładowano purytanami i wysłano do Ameryki. To jego poprzednik, bo ten sławny zbudowano dopiero w roku 1608. Warto jednak pamiętać, że statek o nazwie „Mayflower” w roku 1568, woził do Narwy angielskie armaty dla moskiewskiej armii.

Londyn i Moskwa przezeń podbita pilnie baczyły, by nikt niepowołany nie próbował konkurować z Kompanią Moskiewską. Było to dość łatwe, po wyeliminowaniu Holendrów z handlu pólnocnego. O wiele trudniej było utrzymać monopol na obszarach, gdzie działała Kompania Wschodnia. Pozostający poza jej strukturą kupcy z Yorku i innych miast na wschodzie Wyspy, mogli zawsze liczyć na życzliwe przyjęcie i dobre traktowanie innych kupców, którzy znajdowali się w Polsce i mieli podobne do nich kłopoty – wieczny problem z organizacjami blokującymi wolny handel. Kupcami tymi byli oczywiście Żydzi, którzy na terenie księstwa Moskiewskiego zostali po prostu wymordowani. W Polsce działali prężnie i handlowali również z Kompaniami. Ponieważ jednak interesował ich przede wszystkim zysk, tani i dobry towar, oraz szybkie obroty, częściej spotkać ich można było na statkach interlopersów niż na jednostkach kompanijnych. Członkowie Kompanii, nie zawsze potrafili sprostać ich wymaganiom.

Monopole Kompanijne, podział znanego świata na strefy wpływów, upodabniał nieco królową i jej tajną radę Privy Council kierowaną przez Walshinghama do towarzysza Lenina. Ich sposoby zarządzania gospodarką były bardzo bliskie temu co postulował w latach rewolucji jej wódz. Królowa jednak różniła się wyraźnie in plus od przywódcy Wszechzwiązkowej Partii Bolszewików, nie okradała po prostu swoich poddanych do szczętu, jak to czynił Lenin.

Jak na to wszystko zareagowała Polska i jej król, który był szczerym Węgrem mówiącym po łacinie tylko i w swoim rodzimym języku? Otóż reakcja ta była bardzo przytomna. W 1565 kardynał Hozjusz sprowadził do Polski Jezuitów, którzy otworzyli swój konwent w Braniewie, w diecezji Warmińskiej. Drugi konwent powstał w Pułtusku na Mazowszu, a kolejny w Wilnie, gdzie powstało także kolegium. Ono właśnie, w roku 1579, w roku utworzenia Kompani Wschodniej podniesione zostało do rangi uniwersytetu. Król Stefan bowiem i jego kanclerz Jan Zamoyski od tego właśnie, od utworzenia nowej akademii, której nie powołali do życia w swojej dziedzicznej domenie Jagiellonowie, rozpoczęli budowę polskiej doktryny politycznej.

Jak ktoś ma ochotę na zakupy zapraszam na stronę www.coryllus.pl

 

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika dogard

26-08-2013 [18:31] - dogard | Link:

kumpel toya....