Pedofilia państwowa

Kuriozalna argumentacja uczynionej przez decydentów „twarzą kampanii” na rzecz posłania ciupasem maluchów do szkół pani Zawadzkiej, zachwalającej niebywała okazję stania się przez sześciolatka nielubianym głupkiem to osobliwy znak czasu. Będący sygnałem alarmowym, ostrzegającym przed zagrożeniem specyficzną odmianą państwowego totalitaryzmu, przejawiającą się zawłaszczaniem dzieci i ich dzieciństwa. W dodatku prowadzoną bez jakichkolwiek merytorycznych argumentów.
Sprawa obowiązku szkolnego, wprowadzanego „bo inni też tak robią”  to najgłośniejsza batalia w wojnie o dzieci. Trudno przewidzieć jak się zakończy bo obecna władza usilnie pokazuje, że jest w tej sprawie równie zdecydowana jak niekompetentna. Tu jednak siły obu stron nie są w takiej dysproporcji jak w innych, które również polegają na kolizji władzy rodzicielskiej z państwową.
Istota tego zderzenia nie wynika wcale z jakiejś konkretnej skłonności reprezentujących państwo do maluchów. Czyli tego, co przekornie w tytule pozwoliłem sobie nazwać „pedofilią państwową”. Jest skutkiem dwóch uzupełniających się wzajemnie czynników. Pierwszym z nich jest przekonanie o omnipotencji państwa jako jedynego podmiotu, który jest w stanie zadbać o wszystkich i wszystko załatwić. To przekonanie to w jakiejś tam części skutek poprawiania sobie samopoczucia przez osoby, które w imieniu państwa podejmują decyzję albo je wdrażają. Miło jest być wszechwiedzącym. Drugi element to zanikająca świadomość tego, że w zdecydowanej większości spraw, w które państwo się angażuje jego rola powinna być fakultatywna. Z organizacji mającej być z założenia służebną wobec obywateli państwo staje się golemem – hegemonem rozstawiającym obywateli po kątach.
Tak dzieje się nie tylko w związku z wychowaniem dzieci. Trudno znaleźć materię, w której państwo porusza się nie pozostawiając obywateli z poczuciem krzywdy. Państwo czyli jego funkcjonariusze.
Jednak tam, gdzie przedmiotem (wiem że to brzmi nieładnie ale tak właśnie jest w istocie) działania państwa są dzieci, każda odczuwana krzywda ma znaczenie szczególne. Dotyczy bowiem obywateli, którzy nie zawsze rozumieją co się z nimi wyczynia i nie są w stanie się przed tym bronić. I nie ma znaczenia, że druga strona przypisuje sobie szlachetne pobudki. Oczywiście w takich sytuacjach naturalnym obrońcą dzieci i ich interesów są rodzice. Tyle, że w starciu z potęgą państwa nie mają oni zbyt wielkich szans. Ponadto coraz częściej krzywda, wyrządzana dzieciom bierze się właśnie z działań państwa przeciwko ich rodzicom.
Przykład rodziny Białkowskich, kompromitujący państwowy system, który zdaje się być bezradny wobec tych, którzy peklują swoje pociechy w beczkach, tłuką je latami albo dopuszczają czynów jeszcze okrutniejszych a a jest tak okrutny wobec kogoś, kto sam przychodzi po pomoc ma wymiar symboliczny. Pokazuje, że państwo, kiedy otrzymuje niczym prezent, okazję podążenia ze wsparciem, działa jako oprawca. I wielkim błędem jest oczekiwanie z tej strony pomocy. Kto ma wątpliwości niech zapyta dzieci ze wspominanej rodziny jak oceniają oni to, co z nimi „dla ich dobra” uczyniono.
Oczywiście można twierdzić, że tu zaszwankował tylko jeden z trybików nie najgorzej funkcjonującej machiny. Tyle, że w takiej sytuacji należy to jasno powiedzieć i wyciągnąć z tego wnioski. Jednakże liczyć na to, że państwo przyzna iż gdziekolwiek zadziałało niewłaściwie jest naiwnością. Tak się nie stanie bo kajać by się musiało ileś tam szczebli kierowniczych. A na to nie ma co liczyć. Ci, co decydują, nie mogą się mylić. W każdym razie są o tym szczerze przekonani.
Sprawa Białkowskich to przyczynek do rozważenia przypuszczenia czy przypadkiem nie tworzą się nam oddolnie struktury, które zaowocują w końcu czymś na wzór niemieckich jugendamtów, W obecnym stanie prawnym rośnie liczba decyzji ograniczających władze rodzicielską. To zjawisko tym bardziej powinno budzić trwogę gdy okazuje się, że częstym powodem uciekania się do tego środka jest sytuacja materialna rodziny. Biorąc pod uwagę to, że społeczeństwo coraz bardziej się rozwarstwia a obszary biedy są coraz powszechniejsze.
Oczywiście trudno zaprzeczyć, że w rodzinach problemy się zdarzają. Jednak to, co stało się w Krakowie wymusza pytania czy rzeczywiście państwo przygotowane jest by udzielać pomocy. I nie chodzi mi tylko o rzecz fundamentalną czyli o to, czy akurat tą forma pomocy ma być odbieranie rodzicom ich dzieci. Istotne jest również to, czy ci, którzy tak lub inaczej w podobnych sprawach decydują, mają pojęcie o konsekwencjach swoich decyzji. W sprawie Bajkowskich pojawiły się opinie biegłych, nie zostawiające suchej nitki na tym czego dopuścili się terapeuci, mający przecież pomagać.
Problem przygotowania państwa do tego, do czego coraz głośniej rości sobie ono prawo rzeczywiście budzi przerażenie. Tu można przywołać kolejna sprawę, w której warto zastanawiać się czy nie trzeba już krzyczeć „ratujmy maluchy”. Przyczynkiem do tego może być publiczne starcie rodziców z samozwańczymi specjalistami od edukowania dzieci w kwestiach ich seksualności. Nie mam zamiaru twierdzić, że motywy działania ekipy „Pontona” należy oceniać negatywnie. Tyle, że same dobre chęci to zdecydowanie za mało. Poza dość wyraźnym określeniem się ideologicznie przez większość wspomnianych edukatorów, co bez wątpienia nie pozwala ich działań traktować jako neutralne światopoglądowo. Dość zabawnie w biogramach edukatorek wygląda zestawienie ich zainteresowań w rodzaju „feministycznej perspektywy patrzenia na świat”, wiązaniem edukacji seksualnej z „pracą na rzecz kobiet i feminizmem” czy też działania na rzecz „świadomego macierzyństwa” z przekonaniem, że szkoła powinna być „neutralna światopoglądowo”. Ta szkoła do której wparują panie, związane z jak najbardziej nie neutralną światopoglądowo Federacją na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, kierowaną przez panią Wandę Nowicką. Kiedy więc jedna z edukatorek z przekonaniem przyznaje „Wierzę, że edukacja seksualna jest bardzo potrzebna - każdy powinien mieć dostęp do rzetelnych informacji, nieprzecedzonych przez ideologię.” (podkr. moje)* chce się aż jęknąć na tę naiwność lub nieszczerość. I zaraz zapytać czy ktoś taki, naiwny czy zakłamany, może uczestniczyć w wychowaniu. Ale ideologia ideologią. Mnie w tej sprawie dużo bardziej niepokoi to, że żadna z edukatorek nie chciała czy też nie mogła w swoim biogramie pochwalić się innym, zdecydowanie istotniejszym niż praca na rzecz „planowania rodziny” czy „świadomego macierzyństwa” doświadczeniem. Żadna nie napisała, że ma jakiekolwiek doświadczenia w byciu rodzicem.
Czemu uczepiłem się „niezależnej inicjatywy” pod nazwą „Ponton” skoro piszę o roli państwa. Temu, że za jakiś czas owe wolontariuszki mogą stać się zbrojnym ramieniem państwa w kolejnej batalii o… powiedzmy o dusze dziatwy. Niestety nie zadecyduje o tym żaden tam milion zdesperowanych rodziców tylko na przykład pani Nowicka,, jeśli los poszczęści jej środowisku w jakichś kolejnych wyborach. Albo jakaś kolejna „niania Zawadzka, przekonana, że bycie głupkiem to niebywały awans społeczny czy tam skok cywilizacyjny. Znów wygra umiłowanie maluchów przez państwo.
Swoją drogą ciekawe, czemu pani Zawadzka, że nielubianym głupkiem dziecko ma zostać akurat w wieku lat sześciu?
* http://ponton.org.pl/pl/strona/edukatorki-i-edukatorzy