Śmierć, która daje życie

Wszedł po kryjomu do domu. Była noc, druga, może trzecia nad ranem. Ale jego matka nie spała. Nie spała od wielu tygodni. Nie spała od czasu kiedy jej syn zostawił zapisaną kartkę: "Mamo. Nie gniewaj się ale idę do leśnych. Tak trzeba".

Usłyszała hałas uchylanej okiennicy. Wiedziała, że to on. Ale nie chciała go spłoszyć. Przez uchylone drzwi od sypialni obserwowała go zamglonymi przez łzy oczami. Oczami matki.

Widziała jak otwiera komodę, jak wysuwa małą szufladkę, w której przechowywała swój zaręczynowy pierścionek z brylantem. Jedyny wartościowy przedmiot jaki posiadała.

Zbysiu, wyszeptała, Zbysiu...

Odwrócił się, ich spojrzenia się spotkały, ich ciała zesztywniały a cisza, która zapadła była tak ciężka jak ziemia przysypująca trumnę.

Bez słowa padli sobie w objęcia. I bezgłośnie płakali nie umiejąc powstrzymać spazmów swoich ciał.

"Syneczku, wiem czego szukasz, wiem. Dlaczego mi nie powiedziałeś? Dlaczego? Przecież ja wiem! Wiem, że tak trzeba".

I z innej szufladki wyciągnęła swój zaręczynowy pierścionek z brylantem. Bez słowa oddała go synowi. I już nie płakała.

Zbyszek powiedział tylko:"Dziękuję". I zamilkł.

Żadne z nich nie wypowiedziało już ani jednego słowa. Były tylko spojrzenia, w których była i cała miłość, i wszystkie słowa, które chcieliby sobie powiedzieć.

Kilka dni później, na Kleparzu, znajoma przekupka, ściągnęła mamę Zbyszka wzrokiem. Znały się od lat.

"Broniu, Broniu! Zbyszek jest u Ognia" . Wyszeptała i odwróciła wzrok.

Jakiś czas później rodzina siedziała przy stole. W pewnej chwili, bez żadnej widocznej przyczyny, zerwała się półka w starym, "gdańskim" kredensie i cała porcelana wysypała się na podłogę stłuczona i rozbita do szczętu.

"Zbyszek nie żyje"- powiedziała Bronisława spotykając się z oburzeniem domowników. Wiedziała.

Matka wie.

Został zabity na północnych stokach Gubałówki. Znaleźli go w lesie Górale. Nie miał połowy czaszki.

Bronia zabrała do małego pudełeczka ziemię spod jego rozłupanej czaszki. Spod rozłupanej czaszki syna.

Pochowano go w Krakowie na cmentarzu Rakowickim. Po pogrzebie jego matka została sparaliżowana.

Rok poźniej, 1 listopada 1946 roku, jego brat, Wojtek, jechał tramwajem na grób brata. Nie dojechał. Został wypchnięty z tramwaju wprost pod koła nadjeżdżającej ciężarówki. Zginął na miejscu. Nie cierpiał.

Zbyszek miał siedemnaście lat, Wojtek czternaście.

Ich matka to moja babcia a oni to moi wujkowie, którch nigdy nie poznałem, bracia mojej mamy.

I choć nigdy ich nie poznałem ich los zdeterminował moje życie.

Często z nimi rozmawiam, gdziekolwiek jestem. Ale najpiękniej jest kiedy bywam na Rakowickim Cmentarzu, siadam na ławeczce przy ich, wspólnym grobie i... I gadamy, gadamy gadamy... I zawsze łzy napływają do moich oczu.

Ale nie są to łzy rozpaczy. Są to łzy dumy. I łzy podziękowania.

Babcia Bronia zmarła nagle w 1975 roku. Jej pogrzeb odbył się na tydzień przed moją Pierwszą Komunią Świętą.

Pamiętam, i nigdy nie zapomnę, jak wkładałem do trumny ze zwłokami babci, maleńkie pudełeczko z ziemią.

Tą z Gubałówki, spod czaszki Zbyszka.

Jestem ich wielkim dłużnikiem. I drżę z obawy, czy będę w stanie spłacić mój dług. Bo nie chcę by kiedykolwiek musiały spłacać go moje dzieci.