Prezydent UE – czekając na dyktatora

Pewne światło na prawdziwych decydentów tego przedstawienia rzucają rewelacje Times’a o sowieckim wsparciu finansowym dla osoby numer dwa w UE, szefowej polityki zagranicznej, Catherine Ashton. Nie zdziwiłbym się, gdyby nowy prezydent okazał się utrzymankiem niemieckich służb. Doktryna konwergencji – umowy pomiędzy socjalistami Wschodu i Zachodu o ujednoliceniu i zbliżeniu obu systemów – nadal obowiazuje.Jeśli jednak czołowe osobistości na europejskim świeczniku to figuranci, a prawdziwi decydenci pozostają nadal w ukryciu, to znaczy, że mamy do czynienia z operacją mydlenia oczu. Słaby prezydent UE – ja nazywam go przejściówką – ma uspokoić narody Europy, że nie grozi nam żadna niemiecka, czy inna dominacja. Że ten prezydent to raczej tylko stanowisko reprezentacyjne do „przecinania wstęg”. Tymczasem po cichu będzie następowało umacnianie unijnego molocha połączone z wypłukiwaniem resztek suwerenności z państw narodowych. Gdy ten proces osiągnie odpowiednie apogeum, objawi się prawdziwy prezydent imperium – i nie będzie to jakaś fajtłapa, ale Führer pierwszej wody. Nie bez przyczyny Tony Blair obwarował swoje kandydowanie na ten urząd zagwarantowaniem mu realnej władzy. Na rolę kwiatka do kożucha się nie godzi…

Wybór nikomu nieznanego Hermana van Rompuy’a na prezydenta UE sprawił spore zaskoczenie. Wszyscy spodziewali się jakiejś wyrazistej osobowości i długich targów o to stanowisko. Tymczasem wszystko odbyło się w trybie ekspresowym, co jest mocną przesłanką klasycznej ustawki.