Białoruś, Białoruś..

 

Białoruś, Białoruś - czyli widziane z dołu

 

Wróciłam kilka dni temu z podróży na Białoruś w rodzinnych sprawach i przyznam, że to co widziałam na własne oczy tak diametralnie różni się od tego co przekazują nam solidarnie wszystkie media, że naprawdę zaniemówiłam. Pozwolę sobie przemówić własnym głosem w dniu kiedy nawet zwierzęta robią to bezkarnie.

 

Pierwszy raz w życiu byłam na Białorusi 15 lat temu. Pojechałam ze znajomą jej samochodem terenowym Muscel, z dwoma obronnymi psami, wprost do Pińska. Nasz zamysł, żeby samochód nie różnił od spotykanych w terenie powiódł się w 100%. Na szosach spotykałyśmy oprócz różnych wersji prymitywnych samochodów terenowych jeszcze tylko słynnego Ziła 105 ( ził sto piać- trochę ciągnąć, trochę pchać).

Odwiedziłyśmy w Pińsku biskupa Świątka, który znał mego dziadka Włodzimierza Bocheńskiego właściciela majątku Widybór i zamieszkałyśmy na wskazanej przez niego kwaterze u Polki, córki przedwojennego oficera, której nie udało się uciec z sowieckiego raju. Niezwykle serdeczna i gościnna osoba nie chciała korzystać z przywiezionych przez nas zapasów. Chciała żebyśmy przeżyły choćby kilka dni tak jak żyje ona i większość ludzi na Białorusi. Zapamiętałam, że jej emerytura ( jeżeli dobrze pamiętam 240 zajczykow, jak nazywali swoją walutę) wystarczała na 4 kilogramy żółtego sera. Dlatego ser i wędlinę jadła dwa razy w roku – na Boże Narodzenie i na Wielkanoc i to w śladowych ilościach. Połowę emerytury pochłaniał czynsz reszta musiała starczyć na utrzymanie. Jadła prawie wyłącznie kartofle.

Zapamiętałam menu dnia, który poświęciłyśmy na zwiedzanie Pińska: na śniadanie wspaniała kartoflanka, na obiad ołatki, na kolację sałatka kartoflana z 1 ( słownie jednym) śledziem na trzy osoby, którego kupiła na rynku na naszą cześć i dumnie przyniosła za ogon.

Następnego dnia pojechałyśmy do Widybora. Przed wyjazdem znajomi straszyli nas wizją brudnej poleskiej wsi pełnej rezunow z nożami w zębach mordujących znienawidzonych pamieszczikow. Było zupełnie inaczej. Trafiłyśmy do czyściutkiej wsi z drewnianymi schludnymi domkami i maleńkimi ogródkami. Zapamiętałam ścieżki wysypane świeżym, żółtym piaseczkiem. Ludzie witali nas bardzo serdecznie i pytali, kiedy wracamy. Odpowiadałam ze ściśniętym sercem, że nigdy. Nawet gdyby jakimś cudem zmieniły się stosunki własnościowe w Europie i zechciano nam oddać naszą ziemię, nie byłoby sensu jej brać. Po przeprowadzonych przez sowietów melioracjach Widybór zamienił się w step porośnięty karłowatymi brzózkami.

W pobliskim Osowie odwiedziłyśmy syna łowczego dziadka. Byli szczęśliwi, że mogą nas godnie przyjąć- tego dnia mieli odrobinę masła do chleba. Mężczyzna powiedział nam, że ostatnio ( 15 lat temu) władze przydzielały każdemu po 10 hektarów z naszego majątku, ale nikt nie chciał tego brać. Po co ziemia, która nie będzie rodzić.

Wracałam do Warszawy zupełnie załamana. (Tu ważne zastrzeżenie. Nie wypowiadam się w imieniu ziemiaństwa ani w imieniu ziemiaństwa kresowego ani nawet rodziny- wyłącznie w swoim własnym.) Gdybym spotkała zamożnych ludzi żyjących spokojnie na naszej rozparcelowanej ziemi, byłabym naprawdę szczęśliwa i zapomniałabym o wszelkich roszczeniach. Napotkałam jednak bezbrzeżną nędzę i – jak mi się wtedy wydawało- całkowity brak perspektyw. Walec historii zgniótł tych ludzi bardziej niż nas. Byli bez żadnych przyczyn wywożeni na Syberię ( jak mówili całymi ulicami) tylko dlatego, że gdy sowieci zamknęli mojego dziadka w więzieniu w Pińsku udali się do władz z delegacją prosząc o jego uwolnienie. Wykazali niską świadomość klasową, więc dziadek został natychmiast zamordowany a oni ukarani wywózkami.

 

Świadomość zbiorowa obija się od brzegu do brzegu jak kiepski żeglarz w wąskim kanale.

Po stereotypie, jakim był pan krwiopijca grzejący sobie nogi w rozpłatanym brzuchu parobka, przyszedł czas na stereotyp dobrego ojca, dzięki któremu jego ciemni i niezdolni do samodzielnego życia poddani żyli w harmonii i w dobrobycie i przy każdym powrocie pana z zagranicznych wojaży witali go jak rodzina, z błogosławieństwem na ustach ( ale z czapką w ręku, albo podejmując pod nogi). Prawda nie jest bynajmniej pośrodku. Jest gdzie między tymi skrajnymi stereotypami. Wydaje mi się, że obowiązuje tu humanistyczny odpowiednik zasady Heisenberga.

Jeżeli opiszemy dokładnie sytuację ziemiaństwa, skupimy się na balach, polowaniach, kuligach, obrazach i posągach w parku, a nawet na pracy u podstaw, jaką było uczenie wiejskich dzieci i leczenie chorych- poddani (czy najemni chłopi) stają się florą i fauną tamtych okolic. Od czasu do czasu jakiś Gryciuk zabłyśnie w tej narracji tak, jak opowiada się o koniu wyróżniającym się ze stada maścią, zachowaniem albo tragicznym losem.

Jeżeli skupimy się na losach ludzi ze wsi – trudno uwierzyć, że w cieniu dworu toczyło się tak autentyczne, prawdziwe, pełne dramatów życie, tak bardzo różne od tego wzorcowego, ziemiańskiego.

 

Siedząc na ganeczku z ludźmi, którzy pomimo naszych protestów zabili na naszą cześć ostatniego królika i otworzyli butelkę porzeczkowego wina ( przyznam, że wypicie tego wymagało sporego samozaparcia) przeżyłam coś bardzo dziwnego. Pełną identyfikację z tymi ludźmi bez odrzucenia dziedzictwa rodzinnych opowiadań, czyli rzeczywistości widzianej z górującego kiedyś ( nawet topograficznie) nad wsią dworu. Oni powiedzieli, że czują coś podobnego. Nasze wspomnienia w przedziwny sposób się spotkały, bez poczucia obcości, wyższości czy niższości, bez resentymentów. Dobrze wspominali dziadka, który pomagał im na przednówku ( było to kolejne, nawet nie następne pokolenie, ale pamięć przetrwała) i moją matkę, która pisała w Warszawie prace dyplomową na SGH na temat rolnictwa poleskiego. Miała zamiar zająć się intensyfikacją gospodarki i parcelacją tego ogromnego i prowadzonego ekstensywnie majątku. Powiedziała kiedyś, że psy w Widyborze jadły lepiej niż ludzie na wsi i było to jej zdaniem niedopuszczalne. Była osobą niezwykłej uczciwości, więc wierzę jej a nie różnym „ziemianom”, którzy niedawno odkryli swe wątpliwe pochodzenie i zajmują się hagiografią stosunków na kresach Rzeczpospolitej w stylu Chaty wuja Toma.

 

Tym razem, przed samymi wyborami na Białorusi, wybrałam się z córką do Brześcia w poszukiwaniu dokumentów.

Doznałam szoku- szoku pozytywnego. Z poprzedniej podróży zapamiętałam Brześć jako jedną wielką ruinę. Rozpadające się kamienice, nieliczne bloki z wielkiej płyty, puste sklepy i szarzy ludzie patrzący w ziemię i nie odpowiadający na najprostsze pytania.

Obecnie Brześć jest przepięknie odnowiony. Z ogromnym pietyzmem odrestaurowano przedwojenne domki i kamieniczki. Gdyby mnie ktoś wypuścił z samochodu na jednym z bulwarów i zapytał gdzie jestem, odpowiedziałabym, że w południowej Francji.

Sklepy są zaopatrzone lepiej niż w Warszawie, produkty o wiele tańsze ( dla nas), ludzie dobrze ubrani, dzieci z kolorowymi plecakami. Rozmawiają swobodnie, śmieją się, podejmują rozmowę z Polakami. ( akcent zdradzał nas natychmiast). Żadnych milicjantów na rogach ulic, którymi nas straszono w Polsce. Przez cały tydzień widziałyśmy tylko jeden radiowóz i to z daleka. Nikt nas nie legitymował, nikt nie sprawdzał naszych bagaży. W archiwach przyjmowano nas bardzo życzliwie ( 15 lat temu nikt nie chciał nawet podnieść głowy znad biurka).

Wieczorami w hotelu słuchałam przedwyborczych wystąpień Łukaszenki z prawdziwym zainteresowaniem, wręcz fascynacją. Powiem więcej – całkowicie zgadzałam się z jego diagnozą. Mówił jak wielkim problemem jest unowocześnienie Białorusi bez pozbycia się ( kak w Polsze) własności ziemi, banków i kluczowych przedsiębiorstw. W jaki sposób prowadzić prywatyzację i reprywatyzację, żeby nie oznaczało to zniszczenia do gruntu tego wszystkiego, co z takim trudem zbudowano ( kak w Polsze) i wyrzucania ludzi na bruk. Ironicznie podśmiewał się z pomarańczowej rewolucji na Ukrainie gdzie „ rewolucjonistom” dostarczano cateringowe posiłki i pozwalano tańczyć na placach. Przypomniał, że to oni Białorusini wsadzili Rosjan na „czemodany”.

Jestem dość podejrzliwa, szczególnie wobec reżimu, który od lat przedstawia się nam jak imperium diabła wcielonego. Wchodziłam na podwórka, żeby sprawdzić czy czasem Brześć nie jest „potiomkinowską wsią”. Rozmawiałam z ludźmi przy każdej okazji. Wszyscy mówili żeby nie ulegać stereotypom. Wielu z nich widzi w Łukaszence jedynego obrońcę przed zamachem obcego kapitału na ich narodową własność.

Nie wiem jak wyglądały wybory w Mińsku, bo Brześć to jednak prowincja, nie wiem jak liczono głosy i kogo bito. Nie wiem również, kto manifestował na ulicach i za jakie pieniądze organizowano protesty.

Wiem jednak dobrze, jaka była atmosfera w Brześciu w przeddzień samych wyborów. Nikt mi nie wmówi, że ludzie się boją. Ulotki innych kandydatów rozdawano bez przeszkód na ulicach i w kawiarniach, dyskutowano z cudzoziemcami.

Wrócę na Białoruś na wiosnę, pojadę do Widybora , porozmawiam z „tutejszymi”- jak sami nazywają się nasi widyborscy ludzie. Będę bardzo uważnym obserwatorem z dołu.

Na pewno nie ulegnę stereotypom kreowanym nie wiem przez kogo i nie wiem w jakim celu.