Głuszce

 

Głuszce

W ostatni piątek przed wyborami postanowiłam obejrzeć na kanale Discovery film szkoleniowy pod tytułem Dwa oblicza survivalu – Zagubiony w górach. Nie jest mi specjalnie potrzebny instruktaż- chciałam sobie po prostu na góry popatrzeć, jak ten więzień na zawieszone nad łóżkiem zdjęcie pin-up girl.

Dwóch mężczyzn imitowało błądzenie po wysokich górach. Słabszy technicznie szedł ku memu zdumieniu po lodowcu w skarpetkach, bo taki styl wspinaczki podobno preferował, a może stracił buty. Ale nie o to chodzi,

Gdy po raz pierwszy natrafili na pokaźny nawis śnieżny padło pierwsze kuriozalne zdanie:

„trzeba się zabezpieczyć i można się spuszczać”. Po polsku powinno to oczywiście brzmieć: „ trzeba się asekurować i zjeżdżać”.

Potem było nie lepiej:

· „ spróbujemy zatrzymać upadek od dołu”. Chodziło o to, że w pewnej chwili mniej sprawny partner miał schodzić asekurowany z dołu.

· „trzeba poszukać naturalnego zaczepu i podpiąć linę”. Powinno być:„poszukajmy jakiegoś bloku skalnego lub lodowego, przez który da się przełożyć linę”.

· „lina ma być ściągnięta, ale każdy zaczep grozi radzeniem sobie bez niej”. Chodzi o to, że po zjeździe złożoną podwójnie linę trzeba ściągnąć, ale jeżeli lina się gdzieś zahaczy możemy ją stracić i będziemy musieli sobie poradzić bez niej.

To mi zupełnie wystarczyło. Wyłączyłam telewizor. Widać, że tłumacz nie ma pojęcia o wspinaczce, ale nie przyszło mu nawet do głowy żeby porozmawiać z pierwszym lepszym dzieciakiem pod ścianką wspinaczkową.

Jak już pisałam przez pewien czas byłam adiustatorką stacji Planete. Dobrze zapamiętałam (dzięki aferze, jaka wokół tej sprawy wybuchła) film o angielskich wyścigach.

Oto próbka radosnej twórczości tłumacza:

Przy torze treningowym ( nie ma trybun i publiczności) stoi mężczyzna w roboczym ubraniu, ze stoperem w ręku i liczy 128, 129. 130. Jasne jest, że mierzy jakiemuś koniowi czas próbnego galopu. Tłumacz puszczając wodze fantazji wkłada mu jednak w usta następujące zdanie: „ proszę państwa, oto na metę, przy samym płotku, wyszarpując wodze dżokejowi, wpada koń numer 130”.

Wystarczyłaby krótka rozmowa z pierwszym lepszym chłopcem stajennym, żeby dowiedzieć się, że meta na wyścigach nazywa się celownikiem, płotek- kanatem, wodze- cuglami i że przed celownikiem koń idzie posyłany( popychany) przez złożonego (odpowiednio pochylonego do szyi konia) jeźdźca i na pewno nie szarpie cuglami. A przede wszystkim, że niemożliwe jest żeby w wyścigu brało udział 130 koni na raz i żaden trener ani dżokej nie pokazałby się na gonitwach w brudnym dresie. Każdego jeźdźca biorącego udział w gonitwie obowiązuje przepisowy strój- kamzoł (cienka kurteczka) z barwami stajni i czapeczka na kasku.

Tłumacz zupełnie się jednak nie wstydził tego, co powypisywał. Obraził się na mnie za skierowanie go na konsultacje na wyścigi i usiłował insynuować, że w ten sposób „dorabiam” (to jego prostackie określenie) znajomych. (A gdzie miałam go posłać, do księdza proboszcza?)

Podzieliłam sobie wtedy tłumaczy na pięć kategorii:

Ideał absolutny ( nieosiągalny)- wszystko wie, więc nie musi pytać.
Ideał sokratejski ( nieosiągalny)- wie, że nic nie wie i dlatego pyta.
Model dość rzadki- wie, że nic nie wie i nie pyta, ale przynajmniej trochę się wstydzi.
Model dość częsty- wie, że nic nie wie i nie pyta, bo jest bezczelny.
Norma- nie wie, że nic nie wie i nie pyta, bo jest przekonany, że wie wszystko.

Ta sama norma obowiązuje w dziennikarstwie i w polityce.

Sam fakt, że ktoś został tłumaczem, dziennikarzem, politykiem traktowane jest jak rodzaj pomazania, sakry, po której wszystko, co ta osoba mówi i pisze automatycznie staje się prawdą.

Humaniście, który zajmuje się energetyką, nauczycielowi szkoły podstawowej, który stał się premierem nie przyjdzie do głowy poprosić o radę fachowca. Lub wybiera fachowca miernego i wiernego, bo jak ten głuszec na gałęzi nie chce dowiedzieć się, że nic nie wie i rządzi państwem gorzej niż leninowska kucharka.