Mały sabotaż

Mały sabotaż -wielka sprawa

Swego czasu, w tak zwanym „wieku przedpoborowym,” dawałam wyraz wątpliwościom czy w czasie okupacji niemieckiej miał sens mały sabotaż i czy warto było ryzykować życie dla namalowania kotwicy na ścianie, zerwania niemieckiego sztandaru z polskiego budynku, czy wygonienia widzów z niemieckiego filmu propagandowego lub klientów z niemieckiej restauracji. Dorośli wyjaśnili mi wówczas jak ogromny sens miał mały sabotaż dla morale okupowanego społeczeństwa. I że dzięki tym kotwicom i żółwiom na ścianach czuli się w okupowanej Warszawie u siebie.

Potem wiele razy uczestniczyłam w akcjach, których jedynym celem było zamanifestowanie oporu wobec komunistycznego okupanta i podtrzymywanie na duchu obywateli. Wśród nich było ustawianie przez Oazy w stanie wojennym krzyży w Ochotnicy. Najdłuższa w Polsce wieś Ochotnica stała się w pewnej chwili wsią najbogatszą w krzyże. Można je było spotkać na każdym szlaku i każdym pagórku. Nikt nie ośmielił się ich likwidować, co najwyżej niektóre nie wytrzymały naporu wiatru i śniegu. Komunistyczne władze wolały nie zadzierać z góralami.

Dzięki tym krzyżom w Ochotnicy czuliśmy się w Polsce u siebie nawet wtedy, gdy na ulicach Warszawy stały koksowniki dla wojska i legitymowały nas milicyjne patrole.

 

Jeżeli obecnie chcemy nadal czuć się w Polsce u siebie nie możemy dopuścić, aby władze likwidowały nasze krzyże. Uważam, że przyszedł czas na manifestacje podobne do tych, które podtrzymywały nas na duchu w stanie wojennym i pozwalały-jak to mówiliśmy- się policzyć.

Stawialiśmy wtedy w oknach świeczki- teraz możemy powiesić krzyż albo religijny obrazek. Możemy umieszczać krzyże we własnych ogródkach. Jeżeli władze usuną (pomimo wygranej wczoraj bitwy) krzyż sprzed prezydenckiego pałacu powinien tam powstawać krzyż ze zniczy, albo kwiatów. A może ktoś zorganizowałby w tym miejscu cotygodniowy różaniec?

Od pewnego czasu widzę wiele młodych osób z medalikiem albo krzyżykiem na szyi, a czasami z różańcem w ręku. Myślę, że to reakcja na posunięcia władz, które chcą usunąć symbole religijne, które rzekomo obrażają niewierzących, z przestrzeni publicznej.

Nie rozumiem zresztą jak może kogoś obrażać krzyż w katolickim kraju. Czy jeżeli jesteśmy w kraju muzułmańskim to, chociaż nie podzielamy wierzeń jego mieszkańców, obrażają nas meczety? Czy obrażają nas cerkwie w Moskwie? Czy obraża synagoga w Izraelu? Czy jeżeli żyjemy – jak wielu podróżników i antropologów- wśród tubylców jakiegoś plemienia, obrażają nas ich rytualne tańce?

Wielu publicystów (na przykład panie Szczuka i Środa) traktuje obrzędy katolickie z podobnym lękiem i obrzydzeniem, jakie mieli kiedyś biali kolonizatorzy do obrzędów dzikusów w podbijanych krajach. Czyżby szanowne panie ignorowały odkrycia i ideały antropologii strukturalnej?. A może ich zasady działają tylko w jedną stronę? My powinniśmy pochylać się z podziwem i zachwytem nad każdym przejawem egzotycznej dla nas religii i kultury. Natomiast nasze symbole religijne mają być traktowane w naszym własnym kraju jako przejaw ciemnoty i zabobonu.

Niektórzy z dyskutantów ( na przykład pan Hołownia) występowali przewrotnie w obronie krzyża, sprofanowanego rzekomo przez jego obrońców sprzed pałacu. Niektórych z kolei oburzało nieposłuszeństwo wiernych wobec duchownych. Widać zapomnieli, że mieliśmy księży patriotów, mamy też księży komunistycznych agentów i nie zawsze warto być bezmyślnie posłusznym.

Wczorajsze wydarzenia przed pałacem przypomniały starszym osobom stan wojenny. Wtedy nikogo z nas nie gorszyło, że symbole religijne towarzyszą walce o wolność. Nie dajmy się omamić europejskimi standardami i lewacką poprawnością polityczną. Walka o krzyż to nie fanatyzm religijny. To walka o naszą tożsamość kulturową i podmiotowość obywatelską.