O mężach stanu

Do roku 1914 politycy byli szczególną kastą, która rekrutowała się z najwyższych i najbardziej uprzywilejowanych warstw narodów. Wyjątek stanowiła Francja, gdzie politycy byli po prostu burżujami wzbogaconymi nagle na rozmaitych malwersacjach oraz ludźmi tak zwanych wolnych zawodów. W Wielkiej Brytanii politycy rekrutowali się z arystokracji, w Niemczech przeważnie też, choć bywały wyjątki, a w Austrii sprawa ta była szczególnie pilnowana i trudno sobie wyobrazić w rządzie kogoś, kto nie posiadałby przed nazwiskiem przedrostka von. O Rosji nie ma co mówić, bo tam wszyscy politycy jak jeden byli szlachtą, nawet jeśli reprezentowali w Dumie program socjalistów.

Cały ten system wali się w gruzy w tymże, wspomnianym już, roku 1914, po którym nic nie jest już takie samo. Niemcy stają się republiką, w której wybiera się parlament pełen podejrzanych indywiduów, Austro-Węgier nie ma, w Rosji rządzą gangsterzy, we Francji ponoć masoni, ale kto to może wiedzieć tak naprawdę. Wielka Brytania wydaje się nienaruszona, ale to tylko pozory. Europa pełna jest nowo utworzonych państw, a właściwie państewek, które usiłują naśladować w mniej lub bardziej skuteczny sposób systemy polityczne państw wielkich i stabilnych. Nie inaczej jest w Polsce. Mamy republikę, która nie jest w stanie przez dwadzieścia lat swojego istnienia zdecydować się, czy chce być państwem narodowym, czy federacyjnym. Kres tym dylematom kładzie Hitler.

Charakterystyczne dla tego okresu, dla dwudziestolecia, jest to, że nie było w Polsce ani jednego nowoczesnego męża stanu. Dwaj, którzy istnieli, byli ludźmi z zamierzchłej epoki, ludźmi starego stylu, ludźmi, którzy mogli śmiało odnaleźć się w każdym kraju Europy, gdzie ich zachowanie i sposób komunikacji nie wywołałyby niczyjego zdziwienia. Może Piłsudski miałby z tym trochę więcej kłopotów niż Dmowski, ale chyba raczej by sobie poradził. Polska dwudziestolecia nie dochowała się żadnego męża stanu. Nie płaczmy jednak, bo podobnie było w całej Europie. Wszyscy żyjący w dwudziestoleciu mężowie stanu, prawdziwi, wielcy i skuteczni, byli ludźmi przeszłości. Takim człowiekiem był Churchill, wszyscy po kolei prezydenci Francji, byli nimi Piłsudski, Dmowski, nawet Lenin. Dwudziestolecie europejskie odnotowało jedynie dwóch mężów stanu, których nie da się zakwalifikować do dawnej epoki, Stalina i Hitlera. Obaj byli ludźmi znikąd i zostali wykreowani przez wydarzenia. Stalina wyniosła do władzy rewolucja i gangsterskie porachunki w bandzie bolszewików, a Hitlera wielki kryzys i niezadowolenie Niemców z Republiki Weimarskiej.

Trudno dziś orzec, czy byli to ludzie całkiem przypadkowi. Pewne jest jedynie to, że za ich sprawą zniknęły w Europie resztki tej gleby, z której wyrastali przed laty mężowie stanu i wybitni politycy. Parlamenty i gabinety europejskie po II wojnie w niczym nie przypominały tych sprzed I wojny światowej. To była jakość zupełnie inna, o ile w ogóle można tu mówić o jakości. Po wojnie pojawił się jeszcze jeden mąż stanu, który był człowiekiem epoki poprzedniej i on tę epokę definitywnie zamknął. Był nim De Gaulle. Wszyscy, którzy aspirowali do tego miana w czasach powojennych, mieli za sobą coś, co w niczym nie przypominało okoliczności wychowywania polityków w epoce poprzedniej. Mieli po prostu za sobą siły obce bądź niejawne.

Siłom obcym bądź niejawnym, które robią politykę w jakimś kraju, nie zależy na wysokich zaletach moralnych kreowanych polityków, ale na ich bezwzględnym posłuszeństwie i lojalności. Tylko to jest ważne i nic więcej. Czy oznacza to, że czas mężów stanu z prawdziwego zdarzenia minął? Być może nie, ale na pewno nie powróci przed kolejną wielką wojną, jeśli zaś jacyś mężowie stanu pojawiać się będą, to w krajach będących poza systemem, poza cywilizacją. Tam, gdzie liczą się jeszcze osobiste zdolności i osobiste zasługi. W Europie nie ma na nich miejsca, a już niedługo nie będzie na nich miejsca nigdzie. Mąż stanu bowiem to ktoś, kto bezwzględnie stawia interes własnego kraju nad wszystkimi innymi wartościami. I trudno doprawdy dopatrzeć się w którymkolwiek z obecnych polityków takich cech, popartych jeszcze do tego potrzebną w tej walce energią. Celowo nie wymieniam tu Jarosława Kaczyńskiego, bo uważam sytuację Polski za tak trudną, że o tym, czy będzie on mężem stanu, czy nie, zdecyduje przyszłość.

Politycy zaś, ci których widzimy na co dzień, są po prostu wykonawcami poleceń i trudno się dopatrzeć w ich aktywności, w ich słowach czegoś, co można by nazwać koncepcją.

Mąż stanu taki jak Churchill prawie nie opuszczał swojego biura. Clemanceau pracował od ósmej rano do drugiej po południu, potem miał przerwę do piątej, a potem wracał do gabinetu i urzędował w nim do późnej nocy. Co robił w przerwie? Pytanie to zapewne narzuci się samo ciekawym szczegółów czytelnikom. Otóż w przerwie urzędowania stary pan Clemanceau studiował archeologię. Czy to jest dziś w ogóle do pomyślenia? Takie niemedialne, dalekie od PR-u zajęcie?

Politycy dzisiejsi zajmują się właściwie jednym tylko rodzajem działalności – kokieterią. Nie potrafią sobie nawet napisać porządnego przemówienia, musi robić to za nich jakiś spin doktor czy ktoś pełniący podobnie podejrzaną funkcję. Jeśli już coś mówią, możemy mieć stuprocentową pewność, że nie są to ich rzeczywiste poglądy, lecz jakaś bezpostaciowa breja, pełna truizmów i oczywistości, która ma uspokoić jakąś grupę społeczną, do której akurat się przemawia.

Nie ma mężów stanu na widoku, to jasne. Ponieważ władza nie jest dziś na widoku i nie pokazuje się publicznie. Warto jednak spytać, czy są jacyś zakulisowi mężowie stanu? Czy istnieją jacyś wielcy wezyrowie tajnych poetyk zawartych w instrukcjach policyjnych i służbowych? Mistrzowie lawirowania i podwójnej gry pomiędzy potężnymi i miażdżącymi siłami. Być może, ale nas to w ogóle nie powinno obchodzić. Władza bowiem, aby była skuteczna i mogła zyskać lojalność obywateli, musi być bezwzględnie jawna. Kto myśli inaczej, błądzi. Nawet w kraju takim jak Francja przed wojnami, kraju pełnym wpływowych prefektów i deputowanych, których finansowali ludzie nieznani nikomu, jawność władzy, jej bezwzględne przypisanie do osoby były najważniejszą sprawą w całej polityce. Jawność daje także nadzieję, że może się pojawić w polityce ktoś, kto nie będzie potrzebował spin doktorów, ktoś, kto nie będzie się krył ze swoimi, nawet trudnymi, poglądami, ktoś, kto będzie miał zadatki na męża stanu. Inaczej być nie może. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby do czegoś wielkiego w polityce doszedł tajniak. Ktoś taki może być najwyżej zbrodniarzem.

Tekste jest fragmentem książki "Atrapia" dostępnej na stronie www.coryllus.pl

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika Mohaire beretta

07-10-2011 [21:47] - Mohaire beretta (niezweryfikowany) | Link:

"Atrapia" - dobry tytuł!