Lepiej z przyrodą niż z ludźmi

Powiem więcej – ostatnimi czasy cywilizacja się tu nawet cofnęła. W tej okolicy można łazić nawet cały dzień i nie spotkać człowieka. Tutaj spotkałem się oko w oko z łosiem na łące i z bobrem, nad ranem przepływającym Narew w poprzek.

 

Na cyplu, odgrodzonym zakolem starorzecza, nie tak dawno pasły się dziesiątki, może nawet setki krów, a teraz, jesienią zbierałem tam rydze. W miejscach, gdzie kilkanaście lat wstecz były uprawne pola, dzisiaj są ugory porośnięty samosiejką sosny i brzozy. Niepowtarzalne są tutejsze łęgi, poprzecinane meandrami, teraz przez rzekę opuszczonymi, niektóre zasiedlają bobry. Gdy moja żona odbierała odbitki fotek, które pstrykałem w tej okolicy, fotograf spytał – „ Gdzie Pani robiła te zdjęcia, w Kanadzie!?”...

 

Jestem w takim miejscu, gdzie, gdy rąbałem drwa, rudzik wyjadał wypadające ze szczap larwy jakichś owadów, nieomal spod siekiery. Tutaj dudek, dumny ojciec rodziny, miał swoje gniazdo z pisklętami w odległości ok. 25 m od werandy, na której lubię przesiadywać. Całe ubiegłe lato prześladowało mnie jego monotonne i uparcie powtarzane – „Upu-pup... upu-pup... upu-pup”. Dzisiaj mi tego brakuje, ale lęg dudków tak paskudzi najbliższą okolicę gniazda, że ptaki te nie gniazdują nigdy w tym samym miejscu rok po roku...

 

W tych stronach, nieopodal rzeczki Orz, wychodząc kiedyś z lasu na łąkę, natknąłem się na wielkie ptaki, przystrojone w piękne pióra podobne do strusich. Zanim się zerwały i odleciały z charakterystycznym klangorem, mogliśmy się wzajem podziwiać – ja i te żurawie – z odległości dwudziestu, trzydziestu metrów. Tutaj miałem okazję oglądać zjawisko tak niebywałe, że wcześniej coś podobnego widziałem tylko na filmie przyrodniczym o Afryce. Otóż na wysychającym, powiosennym rozlewisku wzmiankowanego Orz odbywała się szaleńcza uczta tłumu bocianów i czapli, które zleciały się chyba z całego powiatu, aby wyjadać ryby z tej coraz płytszej i zmniejszającej się pułapki...

 

Mam ze sobą psa, stworzenie (jak zauważył w swojej piosence pan Sikorowski), które nie próbuje zabawiać nas rozmową i w żaden sposób nie przypomina człowieka. Na razie miasto stołeczne – a przede wszystkim to entourage, które go obrosło – zbrzydło mi na tyle, że nie umiałbym powiedzieć, kiedy tam powrócę. Jakie to szczęście nie widzieć i nie słyszeć ludzi, szczególnie tych egalitarystów pożal się Boże, gotowych zniszczyć każdego lepszego od siebie, bo im kiedyś nie chciało się pokończyć szkół, a przez to umieli za mało, aby pełnić odpowiedzialne funkcje i odnosić sukcesy...

Wyjechałem na wieś, nie tak daleko od Warszawy. Aż dziw, że zachował się tak mało cywilizowany zakątek Polski.