Pułkownik Żorż. Obrazy z życia

31 grudnia 1918 roku na placu Łukiskim w Wilnie rozpoczęła się rewia kawaleryjska. Nie była to parada w dosłownym znaczeniu tego słowa, ale prezentacja oddziałów samoobrony polskiej, które szkoliły się przez kilka tygodni w mieście i okolicy, by w końcu ruszyć do walki przeciwko trzem przeciwnikom; Niemcom, nadchodzącym od wschodu bolszewikom i bojówkom komunistycznym rozsianym po samym Wilnie. Wszyscy ci ochotnicy, których później po wielu przygodach i walkach przemianowano na 13 Pułk Ułanów Wileńskich pochodzili z Litwy i Białorusi, byli – jakby to nazwano dawniej – pospolitym ruszeniem Wielkiego Księstwa. Wśród nich znajdowali się po większej części synowie ziemian z województwa wileńskiego, ale byli także chłopi, robotnicy i rzemieślnicy z Wilna i ludzie przypadkowi, o których nikt nic nie wiedział. Ich wyszkolenie bojowe było marne, wielu ledwie potrafiło jeździć konno, wielu nie miało pojęcia jak złożyć się do szabli w pełnym galopie, że o walce lancą nie wspomnę. Był to więc słabo przećwiczony żołnierz, który miał przeciwko sobie przeciwnika poważnego i nie przebierającego w środkach. Wtedy jednak – 31 grudnia 1918 roku mało kto z tych chłopców zdawał sobie sprawę co czeka go w przyszłości. Wszyscy wierzyli święcie w powodzenie i zwycięstwo. Byli w końcu u siebie, na swojej ziemi, którą mieli obronić przez wrogiem znanym i z dawna przewidywalnym. Czy może być coś prostszego? Wiary dodawał im także fakt, że na ich dowódcę generał Władysław Wejtko wyznaczył oficera, który wart był wtedy więcej niż wszystkie konne armie wschodu i pociągi pancerne zachodu.

Na zakończenie rewii na placu Łukiskim oficer ten wyjechał przed front swoich żołnierzy, był to człowiek niski, szczupły z ogromną głową, która wyglądała tak, jakby ktoś z wielką siłą uderzył w nią z jednej strony drągiem. Oficer ten miał posiniałe na mrozie, nieludzko odstające uszy i oczy wyłupiaste tak, że każdy mógł domyślić się iż cierpi na chorobę Bassedova. Jego wydłużona twarz zdawała się sięgać do ściśniętego na brzuchu pasa. W siodle siedział wprost znakomicie i ten jego wdzięk kawaleryjski przykrywał całą brzydotę i ułomność ciała. Wtedy na placu Łukiskim miał jeszcze stopień rotmistrza. Osadził konia i przemówił do swoich żołnierzy. Rzekł im tylko trzy słowa, które zostały zapamiętane i zanotowane w nielicznych pamiętnikarskich relacjach o tym dziwnym człowieku. – Chłopcy – Ojczyna – Bolszewicy – wykrzyknął. – Job ich mać – dodał po chwili. Na koniec zaś rzucił komendę – od prawego –trójkami – stępa –marsz. I pułk ruszył.
Oficer ten nazywał się Jerzy Dąbrowski. Ludzie mówili o nim jednak Łupaszka, a to ze względu na te wyłupiaste oczy. W domu zaś, dużo, dużo później, jego żona, rosyjska księżniczka z domu Urusow zwracała się do niego mówiąc – Żorż. Tak samo mówiły doń jego cztery córki.

Życie Jerzego Dąbrowskiego było legendą i wiele epizodów, o których mówiono i śpiewano po wioskach i zaściankach nie znajduje potwierdzenia w relacjach świadków. Nie jest to jednak powód, by o tych legendarnych wydarzeniach nie wspomnieć. Tym bardziej, że ich cienie znajdują się w pamiętnikach i zapiskach ludzi, którzy z Dąbrowskim stykali się osobiście, którzy zapamiętali jego styl, jego nieprawdopodobny wygląd i sposób w jaki zwracał się do ludzi. Cofnijmy się teraz w czasie i popatrzmy na Piotrogród roku 1917. W mieście organizuje się – nie bacząc na bolszewików – Naczelny Polski Komitet Wojskowy zwany Naczpolem. Organizacja ta wspomaga i organizuje przerzuty polskich oficerów z rozbitych rosyjskich armii do Murmańska. Jej konspiracyjną agendą jest organizacja o nazwie „Plenbieg”, w niej zaś działają ludzie, którzy muszą wykazać się ponadprzeciętnymi zdolnościami logistycznymi i przytomnością umysłu, by ocalić i przerzucić na północ zjawiających się masowo w Piotrogrodzie polskich oficerów. Czekają tu bowiem na nich bolszewicy, którzy wszystkich schwytanych Polaków zabijają na miejscu. Jak każda działalność konspiracyjna, również działalność Plebiegu wymaga znacznych nakładów finansowych. Pieniędzy jednak nie ma skąd brać. One oczywiście są w mieście, ale znajdują się w rękach czerwonych, którzy mają zwyczaj przewozić je nie oznakowanymi ciężarówkami .

W kwietniu 1917 roku jedna z takich wyładowanych pieniędzmi ciężarówek zwanych lorami jedzie wprost przez środek miasta. Na Polu Marsowym, naprzeciwko Letniego Ogrodu, w biały dzień, na stopień tego samochodu wskakuje jakiś oberwaniec w czapce z oderwanym daszkiem i brudnym jak nieszczęście płaszczu po jakimś pskowskim kirasjerze. Kierowca i konwojent są całkowicie zaskoczeni, ten pierwszy nie zatrzymuje samochodu, auto cały czas jedzie. Konwojent próbuje wreszcie wyszarpać nagan zza paska, ale widząc twarz intruza zaczyna się zastanawiać czy to czasem nie wariat, nie jakiś chory człowiek, który umknął ze szpitala, a teraz stroi sobie niewczesne żarty z władzy rewolucyjnej. Intruz patrząc swoimi nieludzko wytrzeszczonymi oczami na obydwóch czerwonych uśmiecha się szeroko odsłaniając wielkie różowe dziąsła, a potem ku przerażeniu obydwóch, wyciąga z kieszeni browning i rozwala strzałami dwie głowy – najpierw konwojenta, a potem kierowcy. Chwilę potem chwyta za koło kierownicy, by samochód nie zboczył z drogi i przepychając ciało znad kierownicy na bok sam bierze się za prowadzenie auta. Lora nie dojedzie dziś tam, gdzie jej oczekują, skręca wkrótce w jedną z bocznych ulic i znika z oczu przechodniom, którzy nawet nie usłyszeli strzałów.

Mówiono, że rotmistrz Dąbrowski nie potrafił czytać map. Że służba w rosyjskiej kawalerii nadała mu wszystkie cechy rasowego jeźdźca, ale nie zrobiła zeń sztabowca. Opinia ta powtarzana wiele razy za księdzem Walerianem Meysztowiczem nie musi być prawdziwa, albowiem w opracowaniu Tomasza Strzembosza pod tytułem „Saga o Łupaczce” przeczytać możemy, że Dąbrowski miał za sobą kurs geodezji. Jeśli więc uczył się na geodetę, nie mógł mieć kłopotów z czytaniem map. Coś jednak w tej dziwnej opinii być musi, albowiem w oddziale samoobrony wileńskiej, która ruszyła w roku 1918 na południe ustępując przed przeważającymi siłami bolszewików znajdował się prócz Jerzego także jego brat Władysław. Był to młodszy brat, który zawsze, w każdej kampanii towarzyszył Jerzemu i teoretycznie to on dowodził oddziałem. Zawsze miał przy tym wyższy stopień niż Łupaszka. Wszyscy jednak doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że to Jerzy Dąbrowski jest dowódcą. Władysław wykonywał jedynie robotę sztabową i papierkową. O Łupaszce zaś mówiono, że ma doskonałe wyczucie terenu i przeciwnika. Była to cecha zakorzeniona w najgłębszych pokładach podświadomości, cecha spleciona z intuicją i działająca jak zwierzęcy instynkt bez udziału rozumu. Stanisław Mackiewicz, który służył w oddziale Łupaszki w czasie jego rajdu z Wilna do Brześcia Litewskiego wspomina jak zachowywał się rotmistrz podczas szarży. Dla ludzi rozumujących w sposób filmowy i powierzchowny szarża kawaleryjska to atak wielkich mas konnych na ukrytego często przeciwnika. Atak ten jest w pewnym momencie nie do zatrzymania i dużo w nim spontaniczności oraz bezmyślności. Opis Mackiewicza przeczy tym wrosłym w mózgi dyletantów przekonaniom. Łupaszka prowadząc szarżę doskonale wiedział o czyhających nań niebezpieczeństwach. Skąd wiedział? Tego nie odgadniemy. W czasie ataku przypomnianego przez Mackiewicza sam autor jechał tuż przy rotmistrzu i patrzył uważnie w jego straszliwą i napiętą twarz. Kiedy wydawało się, że już nic nie powstrzyma szarży Dąbrowski, jak gdyby nigdy nic zawrócił szwadron jednym gestem ręki. Nie padło ani jedno słowo, ani jedna komenda, ani jeden okrzyk. Jak się później okazało szarża trafiłaby wprost na gniazda karabinów maszynowych. Łupaszka nie prowadził wcześniej żadnego rozpoznania, nie było na to czasu, nie miał pojęcia, że są tam te karabiny, a jednak zawrócił i wiedział kiedy to zrobić.
W roku 1919 rozpoczęła się epopeja oddziału samoobrony wileńskiej pod dowództwem braci Dąbrowskich. Oddział ten po oczyszczeniu miasta z bolszewików musiał wycofać się na południe przez następującą ze wschodu armią czerwoną. Dąbrowski chciał połączyć się z nadchodzącym od Warszawy wojskiem polskim. Był środek zimy. Mróz sięgał trzydziestu stopni, jego żołnierze zaś odziani w liche kabaciki musieli wędrować nocami by omijać większe zgrupowania wroga, a do tego jeszcze atakować mniejsze. Wrogiem byli wtedy żołnierze niemieccy ze zgrupowania Ober-Ost zajmujący wielkie obszary pomiędzy Białymstokiem, Wilnem a Brześciem. Do najsłynniejszych wyczynów Łupaszki w tamtym czasie należało przekroczenie Niemna. Rzeka nie zamarzła jeszcze na tyle, by przeprawić przez nią oddział kawalerzystów. A Łupaszka prowadził ze sobą także piechotę, którą wiózł na kilkudziesięciu zarekwirowanych saniach. Nocą, liczący około 700 ludzi oddział przy pomocy miejscowych chłopów rozpoczął przeprawę. Na kruchy i ledwo co zaskorupiały lód rzucano grube wiązki faszyny. Na tę warstwę sypano dopiero śnieg zebrany z pól i brzegów i po tym prowizorycznym moście pontonowym przeprawiali się żołnierze z Wilna na drugą stronę Niemna.

Brześć zajęty przez Niemców miał być ewakuowany w końcu lutego roku 1919. Tak to uzgodniono pomiędzy radami żołnierskimi armii niemieckiej, a dowództwem wojska polskiego. Łupaszka jednak niczego z nikim nie uzgadniał, kiedy więc w nocy z 12 na 13 lutego znalazł się pod twierdzą brzeską wraz ze swoimi ułanami z Wilna, Lidy i Szczuczyna nie czekał na żadne dodatkowe inspiracje, wskazówki czy informacje tylko zaatakował wprost załogę niemiecką stojącą w mieście i twierdzy. W krótkim czasie zepchnął Niemców do budynku dworca i zajął miasto. Wywołał tym samym wielkie zdziwienie wśród czekających na dobrowolne opuszczenie twierdzy przez przeciwnika oficerów polskich. Tamten zimowy miesiąc – luty roku 1919 po raz ostatni oglądał spotkanie pospolitego ruszenia z Litwy z pospolitym ruszeniem przybyłym z Korony. Był ostatnim miesiącem, w którym żywa jeszcze w sercach Unia Lubelska zmaterializowała się pod zimowym niebem na murach twierdzy w Brześciu.

Początek wojny bolszewickiej to seria rajdów czy jak kto woli zagonów kawaleryjskich na tyły coraz bardziej zdemoralizowanego wroga. Wszystko tam odbywało się według jednego schematu. Cichy, nocny marsz przez cienkie linie bolszewików, dotarcie do ciągnącej się za frontem linii kolejowej, atak na załogę dworca i oczekiwanie na pociąg wiozący komisarzy. Kiedy ten nadjechał Łupaszka kazał strzelać doń z karabinów maszynowych. Schwytanych zaś komisarzy bolszewickich wieszał na drzewach wokół dworca. Żołnierzy zawsze wypuszczał, był bowiem człowiekiem słynącym z łagodnego usposobienia, co się zresztą później na nim zemściło. Żołnierze uciekający przed jego zagonem docierali do zaniepokojonych oddziałów frontowych , którym sama wieść o tym, że na tyłach znajduje się jakieś polskie wojsko wystarczyła do tego by rozbiec się w panice. Ucieczkę tę Łupaszka powstrzymywał swoimi szczupłymi siłami, jak mógł. Zaczynał zwykle od wysadzania mostów na biegnących równolegle do frontu rzekach. Potem pozostawało już tylko czekać na nadejście polskich oddziałów. Działania początku wojny bolszewickiej przysporzyły mu sławy i splendoru, który z przyczyn niezawinionych przez Jerzego Dąbrowskiego nie został zauważony po wojnie.

W czasie kontrofensywy czerwonych Jerzy Dąbrowski organizował oddziały mające wiązać walką korpus Gaj-Chana. Walczył w ostatniej fazie bitwy warszawskiej i w bitwie niemeńskiej. Po wojnie fotografie jego niezwykłej i dziwnej twarzy znalazły się we wszystkich księgach pamiątkowych i wszystkich opracowaniach historycznych dotyczących wojny z bolszewikami. Jerzy Dąbrowski był jednym z najsłynniejszych oficerów II Rzeczpospolitej. Był i co z tego. Zapomniano o nim całkiem, nie awansowano go, a wręcz nawet próbowano z wojska usunąć. Rzekomo za krnąbrność oraz czyny nieregulaminowe, których dopuścił się podczas wojny, a także po niej. Owe czyny nieregulaminowe to było spalenie Mozyrza, a także rabunki dokonywane przez jego żołnierzy, których nie mógł powstrzymać, kierował się bowiem w swych działaniach jedną tylko zasadą – dobrem oddziału. To zawsze ratowało mu skórę i zawsze prowadziło od sukcesu do sukcesu. To, nie zaś ślepe posłuszeństwo i litera regulaminu. Rozmaici sztabowi mędrcy zdobywający awanse i odznaczenia salutując na schodach i gryząc gęsie pióra mówili wprost, że oddział Dąbrowskiego złożony był z „paniczyków i rabusiów”. No i cóż ja mogę drogi czytelniku rzec na taką opinię? No, był złożony. I co z tego?

Wykonując przez całe dwudziestolecie rozmaite podrzędne funkcje Jerzy Dąbrowski starzeje się i coraz bardziej podupada na zdrowiu. Cierpi na astmę, jego niewielkie zdeformowane ciało nie radzi sobie z nadmiarem ran pozostałych po wojnie i z własną przyrodzoną ułomnością. Coraz więcej nocy Dąbrowski spędza chodząc w milczeniu po mieszkaniu miast spać. Jego legenda jest jednak ciągle żywa, a ludzie w Wilnie rozpoznają go, pozdrawiają tak samo jak rozpoznają i pozdrawiają generała Żeligowskiego. Kiedy w końcu w roku 1932 otrzymuje awans na podpułkownika wydaje się, że wreszcie przypomniano sobie o jego zasługach. On sam nie chce więcej. Przez jakiś czas dowodzi oddziałami KOP na Białorusi i miesiące te są dlań przypomnieniem dawnej chwały. Czas wolny spędza najczęściej i z rodziną. Jest człowiekiem towarzyskim i mimo swojej – określanej przez Mackiewicza nieludzką – brzydoty – nie może pozbyć się towarzystwa pań, które odwiedzają jego dom pod pozorem przyjaźni z żoną. Kiedy zbliża się wojna Dąbrowski, jak wielu innych zdolnych oficerów zostaje pozostawiony bez przydziału. Nie dostał żadnych zadań także na wiosnę 1939 roku. Wydarzyło się jednak owej wiosny coś bez czego nie sposób zrozumieć kim był podpułkownik Jerzy Dąbrowski „Łupaszka”.

W czasie epopei roku 1919 wśród zdobytych przez ułanów Łupaszki miast była także Bereza Kartuska. W maju zaś roku 1939 aresztowany został i osadzony w obozie odosobnienia w tejże Berezie Stanisław Mackiewicz – Cat. W kilka dni po tym aresztowaniu w wileńskim „Słowie” ukazała się notatka treści mniej więcej takiej; w roku 1919 oddział majora Dąbrowskiego (Władysława brata Jerzego, który był nominalnym dowódcą) zajął Berezę Kartuską, a jednym z zajmujących był ułan Stanisław Mackiewicz. Rok 1939. Ułan Mackiewicz znowu przyjechał do Berezy. Notatka podpisana była inicjałami oraz funkcją – J.D. Były dowódca.

Kiedy treść owej notatki została przeczytana przez wizytującego Wilno inspektora armii generała Stefana Dąb-Biernackiego wpadł ów pan w to, co zwykle wojskowi nazywają w takich razach szałem. Wysłał do redakcji „Słowa” swojego adiutanta i kategorycznie zażądał ujawnienia danych personalnych autora notki, grożąc zamknięciem redakcji. Redaktor Konstanty Syrewicz zastępujący Mackiewicza odmówił ujawnienia tych danych i poinformował o wizycie adiutanta samego Jerzego Dąbrowskiego. Ten słysząc co się przytrafiło panu generałowi Biernackiemu ubrał się w galowy mundur, przypiął na pierś wszystkie ordery jakie miał w domu, przypasał szablę i ruszył pewnym krokiem do siedziby Inspektoratu Armii. Biernackiego zastał już w holu, kiedy ten schodził z marmurowych schodów. Stanął na baczność zasalutował i oznajmił; Panie generale, melduję, że JD, były dowódca to ja, Jerzy Dąbrowski. Sądzę, że teraz „Słowo” nie zostanie zamknięte. Po czym dobył z kabury rewolwer przystawił sobie lufę do mostka i wystrzelił.

Biernacki wpadł w panikę, w jakiej nikt jeszcze nie widział go od kiedy rozpoczął pan generał swoją karierę w armii. Dąbrowski, okrwawiony i bez przytomności leżał na schodach siedziby Inspektoratu Armii, a cała afera miała za tło awanturę z dziennikarzami. Wszyscy obecni latali po budynku jak opętani, aż w końcu ktoś zdobył się na to, by pomóc Łupaszce. Okazało się, że kula nie sięgnęła serca, przebiła tylko płuco. Dąbrowski przez całe przedwojenne lato leżał w szpitalu. Kiedy zeń wyszedł był już tylko cieniem samego siebie.

Druga połowa września 1939 roku zastaje Łupaszkę przy organizacji 110 pułku ułanów, który miał być rezerwą w razie niepowodzenia na froncie. Szybko okazało się, że wielu z wybrańców, którzy podjęli odpowiedzialne funkcje dowódcze we wrześniu nie spełniło swoich zadań i pułki zapasowe stają się wobec tempa wydarzeń oddziałami frontowymi. Dowodzący nimi ludzie zaś to ci, których nie lubili Dąb-Biernaccy i im podobni. W przypadku 110 pułku ułanów są to pułkownik Dąbrowski i major Dobrzański.

Pułk ten wycofuje się przed armią czerwoną w lasy augustowskie i tam uchodząc przez czołgami i staczając potyczki z bandami dywersantów rozwiązuje się wobec przeważającej przewagi wroga w Janowie pod Kolnem. Dąbrowski ma wtedy 50 lat, okropną astmę i gorączkę, ponieważ zaczyna mu się zapalenie płuc. Rozwiązanie oddziału dokonuje się spokojnie, a nie tak jak to przedstawił niedościgniony Bohdan Poręba w swoim filmie „Hubal”. Co prawda w relacjach świadków znaleźć możemy informację, że odejście majora Dobrzańskiego w kierunku Warszawy wywołało gwałtowną i emocjonalną reakcję pułkownika, który wprost rozpłakał się wobec faktu klęski. Nie zmienia to jednak faktu, że wraz z grupą żołnierzy przedostał się na Litwę, by po podreperowaniu zdrowia kontynuować walkę z czerwonymi.

Na Litwie Łupaszka zostaje rozpoznany i osadzony w twierdzy w Kownie. Nie próbuje uciekać, jest ciężko chory. W Kownie dowiaduje się z radia, że generał Sikorski awansował go na generała, ale awans ten pozostaje tylko teorią, w świadomości ludzi Dąbrowski zawsze pozostanie pułkownikiem, Łupaszką, Żorżem, sławnym zagończykiem, godnym samego Kmicica. Po zajęciu Litwy przez Rosjan wraz z innymi oficerami przewieziono go do Kozielska. Było to już po zamordowaniu znajdujących się tam wcześniej oficerów w lesie pod Katyniem. Tam, w Kozielsku rozpoznaje go oficer NKWD. Łupaszka jest na liście poszukiwanych oficerów i jeśli ktoś mógł być rozpoznany przez czekistów to właśnie on, ze względu na swoją twarz, a także na fakt, że niczego przed nikim nie ukrywał. Ani swojej tożsamości, ani orderów, które zawsze nosił na piersi.

Z Kozielska przewieziono go do Mińska lub do Ługańska. Nikt tego na pewno nie potrafi powiedzieć. Znamy kilka relacji z ostatnich dni życia Jerzego Dąbrowskiego. Pierwszą pozostawił żołnierz nazwiskiem Cydzik, który leżał z Łupaszką w celi więziennego szpitala. Pułkownik nie mógł poruszać się na łóżku. Miał połamane ręce i nogi. Jedno z jego wyłupiastych oczu zostało wybite w śledztwie. Pozrywano mu paznokcie, a także zrzucono z trzeciego piętra na kamienną posadzkę. Opowiadał o tym Cydzikowi i czekał śmierci. Podobno zabito go kilka dni potem, ale przeczy temu inna relacja. Jest to opowieść Ireny Krzywickiej (córki chorążego w 5 pułku legionów, a nie słynnej „gorszycielki”), która wraz z czterdziestoma oficerami była sądzona w pokazowym procesie w Ługańsku. Dąbrowski był według niej wyleczony i doprowadzony do jako takiego porządku, by mógł wziąć udział w sfingowanym procesie. Kiedy wprowadzono go na salę wszyscy oskarżeni już tam byli. Dąbrowski miał skute ręce i był prowadzony przez dwóch żołnierzy z bagnetami na karabinach. Tuż przed ławą oskarżonych jeden z enkawudzistów ni z tego ni z owego uderzył w twarz Irenę Krzywicką. Dąbrowski tak jak stał strzelił go skutymi rękami wprost w twarz, a potem poprawił kopniakiem w jądra. Potem usiadł w ławie oskarżonych. Czekista zalał się krwią i stracił na miejscu przytomność. Kiedy odczytano wyrok Jerzy Dąbrowski zwrócił się do sądu wojskowego reprezentującego Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich ze słowami – wysoki sądzie! Job waszu mać! Po czym został wyprowadzony z sali rozpraw. Zabito go jeszcze tej samej nocy. Pamiętajmy o nim. Jerzy Dąbrowski. Łupaszka. Pułkownik Żorż.
Tekst jest fragmentem książki "Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie" dostępnej na stronie www.coryllus.pl

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika Antykacap

17-09-2011 [18:18] - Antykacap (niezweryfikowany) | Link:

Swietna inicjatywa przypominania takich postaci, gratulacje i czekam na wiecej

Obrazek użytkownika Coryllus

17-09-2011 [19:13] - Coryllus | Link:

Więcej jest w książce "Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie"